Reklama

    Nowy numer 13/2023 Archiwum

Tajemnice na dnie

Skąd na Bugu, pod wodą, wziął się prawie 40-metrowy okręt wojenny? I to na dodatek rosyjski! Najpewniej został wysadzony przez swoją własną załogę, gdy ta dowiedziała się, że chcą go przejąć Niemcy.

No dobrze, nie Niemcy, tylko Prusacy. Okręt nie jest podwodny i nigdy nie był, choć dzisiaj jego wrak znajduje się częściowo pod wodą. I jeszcze jedno. Został zatopiony około 100 lat temu. Ta historia mogłaby być kanwą hollywoodzkiej superprodukcji filmowej. Wojna, carska Rosja i Prusy, ogromne parowce na rzece i konieczność szybkiego odwrotu. Tak szybkiego, że niemożliwego do przeprowadzenia. A potem 100 lat pod wodą i odkrycie. Tyle tylko, że w Polsce takich filmów się nie kręci. A szkoda.

Tajemnica pod mułem

O tym, że na dnie Bugu leży jakiś statek, mówiono we wsi Bojany od zawsze. Jednak nawet najstarsi jej mieszkańcy nie pamiętali samego zatopienia, ale pamiętać nie musieli. Znad tafli wody wystawało coś, co przypominało rurę albo kocioł. Dla niewprawnego oka mogło być studzienką kanalizacyjną, ale kto robi studzienki na środku rzeki? – Pamiętam, że gdy jako dziecko, pływałem tutaj na kajakach, siadaliśmy na tym elemencie. Wtedy on tylko trochę wystawał ponad taflę wody.

Poza tym była tam boja, która informowała pływające Bugiem statki o niebezpieczeństwie – powiedział „Gościowi” Paweł Kraszewski, historyk z Mazowieckiego Stowarzyszenia Historycznego Exploratorzy. Tegoroczny, bardzo niski, poziom wody w Bugu ujawnił coś, czego chyba nikt się tutaj nie spodziewał. Ta wystająca z wody „studzienka” okazała się najwyższym punktem okrętu wojennego. Starego parowca. Była kotłem jego pieca parowego. Okręt miał aż 40 metrów długości. Z dnia na dzień wieś Bojany na Mazowszu stała się lokalną atrakcją.

Z brzegu trudno dopatrzyć się kształtu okrętu. Na pierwszy rzut oka widać sporo żelastwa. Wody w Bugu jest jednak tak mało, że do wraku można dojść brodem. Z bliska wyraźnie widać nie tylko kocioł parowy i łopaty boczne parowca, ale także zarys całego pokładu i jego elementy. Są więc burty, są relingi. Są knagi do cumowania, a do niedawna nawet takie elementy, jak niektóre zegary i mierniki. Niestety te zostały już skradzione. Badania wykonane przez Stowarzyszenie Naukowe Archeologów Polskich (SNAP) oraz Exploratorów ujawniły, że we wraku zachował się napęd i turbiny. W popielniku, który znajdował się pod piecem znaleziono kawałki węgla, a w pobliżu resztki łopaty. Gdyby usunąć szlam i naniesiony przez dziesiątki lat piasek, można by dotrzeć do pokładu.

Gdyby wrak wyciągnąć, można by zbadać jego wnętrze. Tyle tylko, że na razie wyciągnięcie jest niemożliwe. Przed kilkoma laty, bez dokładnego zbadania znaleziska przez archeologów statek próbowała podnieść specjalistyczna firma. Nie udało się. Grube stalowe liny uszkodziły wtedy wiele elementów okrętu, przełamały także dziobową część jego kadłuba. Z największym zniszczeniem mamy jednak do czynienia teraz. – Wie pan, ostatni raz byłem tutaj kilka dni temu, i już widzę, że ktoś urwał kawałek burty – mówił mi Paweł Kraszewski. I dodał, że z każdą wizytą parostatku jest mniej. Wśród ludzi mieszkających w okolicy zawiązała się obywatelska straż, ale nie jest ona w stanie 24 godziny na dobę pilnować wraku.

Prace archeologiczne z prawdziwego zdarzenia ruszyły dopiero wtedy, gdy zaangażowało się w nie Stowarzyszenie Naukowe Archeologów Polskich (SNAP). Ich szefem jest doktor Łukasz Miechowicz. Dzisiaj profesjonalne prace dokumentacyjne pozwalają z dużo dokładnością opisać okręt. Statek jest odsłonięty w około 30 procentach, dokładnie pomierzony i sfotografowany. Także z powietrza. Kwerenda historyczna pozwala powiedzieć coraz więcej o jego pochodzeniu. Powstały także szkice jednostki. Na ich podstawie można określić zakres zniszczeń, a w przyszłości można będzie wybudować model albo nawet replikę.

Wysadzony okręt

Parowiec liczył 38 metrów długości i 4,5 metra szerokości. Miał dwa koła napędowe na obydwu burtach. Średnica każdego z tych kół wynosiła około 8 metrów. Jednostka miała bardzo niskie zanurzenie, więc mogła pływać po płytkich rzekach i akwenach. Była też bardzo szybka. Prace nad identyfikacją wraku posuwały się bardzo powoli do momentu, w którym badacze otrzymali anonimową informację o pisanej cyrylicą tabliczce znamionowej z kotła. Miała zostać zerwana przez zbieracza amatora. Naukowcy dostali nawet jej zdjęcie.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zobacz także

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się