Nowy numer 38/2023 Archiwum

Na ołowianym froncie

Normy w okolicach szopienickiej huty przekroczone były tysiąckrotnie, a na podwórka opadała ruda ołowiu. Wielu przypłaciło to zdrowiem, niektórzy życiem. Jednak gdyby nie tytaniczna praca doktor Król, ofiar mogło być znacznie więcej.

Uratowała przed ołowicą setki, a może i tysiące dzieci. Ile dokładnie? Tego nigdy się nie dowiemy. PRL-owskie władze zrobiły wszystko, by zatuszować problem szopienickiej huty. Jednak w Szopienicach ludzie dobrze pamiętają doktor Król. I do dziś jej się kłaniają, kiedy przyjeżdża w tamte rejony Katowic.

Matka Boska Szopienicka

O historii sprzed 40 lat dr Jolanta Wadowska-Król opowiada niechętnie. – To dawne czasy, po co do tego wracać – mówi. Na spotkanie godzi się dopiero po dłuższej namowie. – Przez wiele lat był spokój, teraz wnuczka swoim filmem na nowo nagłośniła sprawę. I jeszcze pod takim tytułem... „Matka Boska Szopienicka”... Byłam trochę o to zła – przyznaje.

Wnuczka, Małgorzata Król, stworzyła swój niespełna 8-minutowy film jeszcze w liceum. Zrealizowała go wraz z koleżanką Karoliną Skibińską na konkurs „Szukamy bohaterów”, organizowany przez stowarzyszenie Projekt Śląsk. Praca okazała się strzałem w dziesiątkę – otrzymała pierwsze miejsce. Europoseł Marek Migalski, współorganizator konkursu, wręczył jej w nagrodę bilet do Brukseli. – Dzięki pracy nad filmem dowiedziałam się wiele o swojej rodzinie. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, jak ważną rolę odegrała moja babcia w historii dzielnicy, w której mieszkałam – podkreśla Małgorzata Król.

Tytułowe określenie autorka zaczerpnęła z wypowiedzi jednej z dawnych dyrektorek sanepidu, która o katowickiej lekarce wyrażała się z przekąsem, twierdząc, że „mąci ludziom w głowach” i że „należałoby ją właściwie oddać pod sąd”. Za co? Za tytaniczną pracę, wykonywaną całkowicie za darmo, którą włożyła w ratowanie szopienickich dzieci. Dla tego celu ryzykowała wiele, bo mówienie o ołowicy w tamtych czasach było bardzo niemile widziane. Zresztą doktor Król poniosła tego konsekwencje. Nie zrobiła doktoratu, odsunięto ją od dalszych badań. W trudnych chwilach uspokajała się, haftując. Dziś jej mieszkanie zdobią dziesiątki haftowanych obrazów, w tym rodzinnych portretów, wykonanych z fotograficzną wręcz dokładnością. – Tym teraz żyję, tamto uznałam za zamknięty rozdział – mówi.

Bunt na poczcie

Na naszą prośbę przynosi jednak worek, w którym przechowuje tabele z wynikami badań. Wszystko pisane odręcznie. Zapiski pełne są skreśleń i uwag na marginesach. – Nikt wtedy takich badań nie robił, więc skazani byliśmy na samych siebie. Siedzieliśmy do nocy, w wypełnianiu kart pomagała nieraz cała rodzina – wyjaśnia. I dodaje, że w ciągu kilku miesięcy udało się przebadać 5 tys. dzieci.

A wszystko zaczęło się w 1974 r. od jednego chłopca z Szopienic, pacjenta dr Jolanty Wadowskiej-Król, który trafił do kliniki pediatrycznej w Zabrzu z powodu problemów z niedokrwistością. Zwrócił on tam uwagę prof. Bożeny Hager-Małeckiej, wówczas konsultanta wojewódzkiego ds. pediatrii. Profesor Małecka poprosiła więc doktor Król, lekarkę z przychodni rejonowej w katowickiej Dąbrówce Małej, o zbadanie dzieci z najbliższego sąsiedztwa huty. – Tylko sprawnie i bez rozgłosu – dodała profesor. Takie badania nie były bowiem na rękę ówczesnym władzom, nastawionym na propagandę sukcesu.

« 1 2 3 4 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast