Mapy się mylą. Krakowskich Łagiewnik nie dzielą od Wadowic 44 kilometry. To znacznie bliżej niż oblicza satelita. 27 kwietnia iskra miłosierdzia zapłonie w twoim domu.
Kiedy po raz pierwszy o tym pomyślałem? Chyba w Meksyku nieopodal stacji metra La Basilica. Przebijałem się przez tłum pielgrzymów niosących pod pachami pobożne figury. Tak, wtedy pomyślałem o nim w tym kontekście. Mijałem tony jego portretów. Stały przylepione do obrazów z napisem „Jesus en Ti confio”. Jan Paweł II i Boże miłosierdzie były jak naczynia połączone. Uliczni straganiarze mieli niezłą duchową intuicję, czyniąc z tych dwóch rzeczywistości bohaterów tej samej jarmarcznej bajki. Widziałem te dwa obrazy w meksykańskich kościołach, na plakatach, kalendarzach, a nawet T-shirtach. Uwielbiany papież z Polski (w swą pierwszą podróż apostolską ruszył właśnie do Meksyku) i wizerunek „Jezu, ufam Tobie” popularnością i częstotliwością zagęszczenia na metr kwadratowy ustępowali jedynie Królowej.
Nuestra Señora de Guadalupe biła ich na głowę. Tak, wtedy pomyślałem sobie po raz pierwszy, że za kilkadziesiąt lat nie zostanie zapamiętany jako „Jan Paweł od tajemnic świetlistych Różańca” czy „Jan Paweł od młodych”. Przylgnie do niego miano „Jana Pawła od Bożego Miłosierdzia”.
Ogień się rozprzestrzenił
Już wcześniej, gdy przyjechałem do krakowskich Łagiewnik na II Międzynarodowy Kongres Apostołów Bożego Miłosierdzia, słyszałem, jak tłum wymieniał na jednym oddechu imiona: Faustina i John Paul II. Pielgrzymi przylecieli z 34 krajów świata do dwóch miejsc, których próżno szukać na globusach świata. Do Wadowic i Łagiewnik. Co się stało? Dlaczego kult, który jeszcze 36 lat temu był oficjalnie zakazany, rozlał się na cały świat? Aż nie chce się wierzyć, że przesłanie prostej zakonnicy drugiego chóru dotarło w ciągu kilkunastu lat na wszystkie kontynenty. Bez reklamy, marketingu, spotów telewizyjnych, billboardów i podpowiedzi Pana Fejsbuka: „Miłosierdzie? Lubię to”. – Kiedy trafiłem do Boliwii – opowiadał mi biskup Krzysztof Białasik – okazało się, że nie ma właściwie kościoła, w którym nie byłoby obrazu „Jezu, ufam Tobie”, a Koronka do Miłosierdzia Bożego jest jedną z najpopularniejszych modlitw. – O 15.00 na Filipinach miliony ludzi zaczynają odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Transmitowana jest też w publicznym radiu – dopowiadał o. Konrad Keler, werbista. – Pamiętam, jak płynąłem statkiem z wyspy na wyspę. O piętnastej na ekranie pojawiła się twarz Jezusa Miłosiernego, a wszyscy pasażerowie chwycili za różańce. To norma. Ten kult rozlał się na cały świat… – Na święto Bożego Miłosierdzia przyszło ponad 60 tysięcy ludzi. Lało jak z cebra, ale nikt nie ruszył się z miejsca. Widziałem przed sobą jedynie bezbrzeżne morze parasoli. Ludzie stali w błocie i adorowali Jezusa – opowiadał mi pallotyn Stanisław Urbaniak z Rwandy. A przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu, gdy kard. Stefan Wyszyński odczytał ks. Michałowi Sopoćce watykańskie napomnienie, ten schylił głowę: „Czekam na karę”. „Karą jest już to, że musiał ksiądz tego wysłuchać” – odparował prymas. „Świat nie rozumie świętych, ale nie rozumie ich także chrześcijaństwo. Byli oni nieraz zgorszeniem Kościoła, zanim stali się jego chwałą” – notował później ks. Sopoćko. Na szczęście znaleźli się tacy, którzy „rozumieli świętych”. Nie można w tym gronie nie wymienić nazwiska Wojtyła.
Człowiek w drewniakach
Znał klasztor na łagiewnickim wzgórzu na pamięć. Mijał go codziennie, maszerując w czasie wojny do pracy w Solvayu. Wstępował często do zakonnej kaplicy. Gdy przyjechał tu 7 czerwca 1997 roku, miał prawo czuć się jak u siebie w domu. „Pamiętam tę drogę, która prowadziła z Borku Fałęckiego na Dębniki, którą odbywałem codziennie, przychodząc na różne zmiany w pracy, przychodząc w drewnianych butach” – opowiadał. – „Takie się wtedy nosiło. Jak można było sobie wyobrazić, że ten człowiek w drewniakach kiedyś będzie konsekrował bazylikę Miłosierdzia Bożego w krakowskich Łagiewnikach?”. Gdy w 1964 roku Karol Wojtyła został metropolitą Krakowa, zastanawiał się, w jaki sposób doprowadzić do cofnięcia krytycznej wobec objawień Faustyny notyfikacji Świętego Oficjum. – Stwierdził wówczas, że najlepszym sposobem będzie nie zabiegać wprost o odwołanie notyfikacji, ale najpierw wykazać świętość siostry Faustyny – opowiada Ewa K. Czaczkowska w swej znakomitej biografii mistyczki. – Po latach okazało się, że te przewidywania były trafne. Już jesienią 1963 roku, w czasie drugiej sesji Soboru Watykańskiego II, biskup Wojtyła zapytał kardynała Alfreda Ottavianiego, ówczesnego sekretarza Świętego Oficjum, czy w związku z notyfikacją możliwe jest rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego siostry Faustyny. „Zaczynajcie jak najszybciej, dopóki żyją świadkowie” – odpowiedział kardynał. To było zaledwie cztery lata po wydaniu notyfikacji. Gdy więc po powrocie arcybiskupa Wojtyły z Rzymu zjawiła się u niego siostra Beata Piekut, która przejęła w zgromadzeniu sprawy Faustyny, usłyszała, że sekretarz Oficjum „nie tylko nie zabronił, ale wręcz nakazał” rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego. Arcybiskup Wojtyła polecił jej szybkie działanie: szukać świadków, zbierać dowody i organizować trybunał beatyfikacyjny. Gdy 21 sierpnia 1965 roku ksiądz Sopoćko zapytał go o rozpoczęcie procesu siostry Faustyny, usłyszał: „Ta sprawa jest pierwsza u mnie, może rozpoczniemy jeszcze w tym roku”.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się