Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Nie ma nic niemożliwego

Chciałabym opowiedzieć moją historię, dzięki której wiem, że nie ma takiego dna, z którego pan nie mógłby nas wyciągnąć, nie ma sytuacji, by On przestał kochać... Tego właśnie nauczyło mnie ostatnie kilka miesięcy mojego życia. Teraz już wiem, że choć czasem po ludzku sytuacja wydaje się beznadziejna, dla Niego „nie ma nic niemożliwego”.

Wszystko zaczęło się mniej więcej półtora roku temu, kiedy to zaczęłam coraz bardziej zamykać się w sobie, skupiając jedynie na życiu duchowym... Nigdy nie byłam specjalnie towarzyska, ale w tym czasie wszelkie kontakty z rówieśnikami uznałam za coś zupełnie niepotrzebnego, wręcz szkodliwego. Nie było mowy o wyjściu do kina czy pizzerii, zaprzestałam także uprawiania sportu (choć bardzo to lubiłam...), uznając go za stratę czasu. W tym czasie pojawiła się również myśl o wstąpieniu do zakonu klauzurowego i zaczynałam żyć tak, jakbym już naprawdę w nim była... Przestał interesować mnie wygląd, ubierałam się niestosownie do wieku (długie spódnice, obowiązkowo związane włosy...). Na swojej drodze spotkałam też człowieka, który z pewnością nie miał złych intencji, ale jedynie utwierdził mnie w przekonaniu, że dobrze postępuję.

Wszystkie te aspekty zewnętrzne były jednak niczym w porównaniu z tym, co zaczęłam przeżywać wewnętrznie... Zaczęły nawiedzać mnie natrętne myśli, skrupuły, które sprawiały, że każda spowiedź (którą nakazałam sobie odbywać raz w tygodniu) była dla mnie torturami, których po prostu nie umiem opisać... Skrupuły te dotyczyły głównie seksualności i fizjologii, co sprawiało, że szczególnie trudno było o nich mówić. Pojawiały się w zwyczajnych, codziennych sytuacjach, czasem bez wyraźnego powodu, jednak konieczność wyznania ich kapłanowi w konfesjonale była chyba największym stresem, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Czasem przed spowiedzią niemal nie wiedziałam, co się ze mną dzieje - czułam ucisk w klatce piersiowej, duszności, gorąco na twarzy... Po przystąpieniu do sakramentu niepokój nie mijał, odczuwałam go nieustannie, gdyż nie wiedziałam, jakie myśli następnym razem przyjdą mi do głowy... Bardzo się ich bałam... Moje obawy później okazywały się niestety słuszne - skrupuły wracały, tyle że dotyczyły tym razem innej, intymnej sytuacji, o której znów czułam się zobowiązana opowiedzieć na spowiedzi, mimo, iż przeczuwałam, że ksiądz nie uzna tego za grzech. Od chwili pojawienia się natrętnej myśli cały czas byłam skupiona tylko na niej (bezskutecznie usiłowałam sobie wyjaśnić, że nie ma w tym żadnego zła...). Powodowało to pojawienie się sporych problemów z koncentracją, byłam także bardzo zmęczona (znajomi często mówili, że źle wyglądam, tak byłam wykończona...). Po pewnym czasie, prostu nie miałam już sił - pojawiły się myśli samobójcze (np. czasem, idąc ulicą, miałam ochotę po prostu rzucić się pod jakiś samochód, aby uciec od tego wszystkiego...).

Do tej pory nie umiem wyjaśnić, jak dałam radę wytrzymać to napięcie... Wyjaśnienie jest tak naprawdę tylko jedno - Pan cały czas był ze mną i to On był całą moją siłą! Jestem pewna, że bez Niego nie przetrwałabym ani jednego dnia tych cierpień... Gdy patrzę teraz na te sytuację, jestem pewna, że gdyby potrwała ona trochę dłużej, popadłabym w poważną chorobę psychiczną lub odebrałabym sobie życie... Czemu jednak tak się nie stało? Po ludzku - przez liczne „przypadki” (choć ja teraz już w przypadki nie wierzę :)). W lutym ubiegłego roku uczestniczyłam w rekolekcjach (wcale nie miałam ochoty jechać, ale dużo wcześniej potwierdziłam obecność, więc zdecydowałam się wziąć udział). Dni te szybko minęły, na zakończenie wykonywaliśmy indywidualną pracę, którą ja dość szybko skończyłam. Pewna siostra zakonna odprowadziła mnie do drzwi. Prowadziłyśmy luźną rozmowę, z której przeszłyśmy na kierownictwo duchowe i tak okazało się, że siostra domyśla się moich planów odnośnie zakonu... Umówiłyśmy się na następna rozmowę....

Zaczęłam częściej przychodzić do klasztoru, dobrze się tam czułam... Pewnego dnia, kiedy także byłam umówiona z siostrą, bardzo dręczyły mnie skrupuły, dotyczące nieczystości. Postanowiłam poprosić siostrę o radę, później ze łzami opowiedziałam o tych dręczących myślach, z którymi nie mogę dać sobie rady. Okazało się, że siostra „przypadkiem” zna pewnego psychologa, którego gorąco mi poleciła. Jednak koszt wizyt po prostu mnie przerósł moje możliwości. Okres oczekiwania także nie był krótki - umówiono mnie dopiero na wrzesień, co było dla mnie naprawdę szmatem czasu i marzyłam tylko, aby te miesiące minęły jak najszybciej. W wakacje planowałam pójść do pracy, aby zarobić na te wizyty. „Przypadkiem” w maju mogłam pójść na jedną wizytę, bo jeden pacjent akurat zrezygnował. Pani psycholog potraktowała mnie poważnie i skierowała najpierw do lekarza... Okazało się, że choruję na nerwicę i tak naprawdę może to być dopiero początek poważnej choroby...

Mimo, że w tym czasie jeszcze wcale tego nie czułam, już wtedy Jezus wyciągnął do mnie rękę i przestałam tonąć...

Inną kwestią, która także Pan się zajął, było szukanie kierownika duchowego- potrzebowałam osoby, która znałaby moje problemy i przed którą łatwiej byłoby mi się otworzyć. Zastanawiałam się nad jednym księdzem z mojej parafii... Pewnego dnia zostałam chwilę po mszy na modlitwie. Nie wiem czemu, ale przyszła mi do głowy myśl, że jeśli spotkam tę osobę na zewnątrz, to poproszę o spotkanie... Gdy wyszłam z kościoła, po prostu nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Właśnie ten ksiądz stał przed kościołem (co u mnie w parafii nie jest wcale częste - księża wychodzą osobnymi drzwiami w zakrystii i nie widuje się ich przy wyjściu dla wiernych...) Niewiele myśląc, poprosiłam o rozmowę, odpowiedź była pozytywna. Czułam się ogromnie szczęśliwa, widząc, że Pan tak wyraźnie działa w moim życiu. Podczas kierownictwa u tej osoby pozbyłam się tego paraliżującego lęku przed spowiedzią, już na pierwszym spotkaniu czułam, że ktoś wreszcie się mną zajął... Często rozmawiałam z księdzem o tych natrętnych myślach, jednak on nie mógł za bardzo mi pomóc - potrzebowałam specjalisty. Często jednak obiecywał mi modlitwę, czego wtedy jeszcze wcale nie doceniałam...

W wakacje niestety nie udało mi się znaleźć pracy, zaczęłam więc szukać refundowanej terapii, co jednak okazało się bardzo trudne. W moim (dużym) mieście znalazłam tylko jedną osobę, która miała odpowiednie wykształcenie w tym kierunku - jednak dwuletni okres oczekiwania był czymś nie do zaakceptowania. W zaistniałej sytuacji rodzice zgodzili się sfinansować leczenie, choć wiedzieliśmy, że nie będzie to dla nas łatwe. Na koniec postanowiłam jeszcze upewnić się w jednym, chrześcijańskim domu pomocy. Tam także nie znalazłam odpowiedniego specjalisty, jednak osoba, z którą się skontaktowałam bardzo chciała mi pomóc i zaproponowała pewna osobę, która pracuje w tym podejściu, jakiego ja właśnie szukałam, jednak jest specjalistą ds. uzależnień, co właściwie skreślało ją w moich oczach. Pewnego razu „przypadkiem” znalazłam się w tej przychodni, w której pracuje polecona mi specjalistka, pomyślałam więc, że nie mam nic do stracenia (skoro jest refundacja) i zapytam o najbliższe terminy. Dowiedziałam się, że na wizytę czekałabym tylko dwa-trzy tygodnie, co jest u niej ponoć rzadkością. Zapisałam się więc na najbliższy termin, choć nadal podchodziłam do tego dość sceptycznie. Jednakże... już po 1. wizycie zmieniłam zdanie! Czułam, że to jest po prostu TA osoba - bardzo łatwo mi się przed nią otworzyć, mówić o tym, co dla mnie trudne... Tak więc... Prosiłam Boga jedynie o to, aby ta terapia się znalazła i najlepiej, aby nie była zbyt droga, ale nigdy nie ośmieliłabym prosić o tyle!

- Aby termin oczekiwania był tak krótki (chyba był krótszy niż prywatnie...)
- Aby charakter tej osoby był dla mnie wprost i d e a l n y (dobrze także, że jest to kobieta...)
- Abym miała tak blisko (15 minut spacerkiem...)
Tak więc - Pan daje więcej niż prosimy!

Teraz, gdy z perspektywy czasu patrzę na tę historię i myślę, co byłoby, gdyby zabrakło jednego z ogniwek tego łańcucha (np. nie poszłabym na rekolekcje), to po prostu ogarnia mnie strach... Jednak widzę, jak Pan zajął się swoim bezradnym dzieckiem - objął mnie ramieniem i SAM zaniósł w bezpieczne miejsce! Nie pozwolił mi utonąć! Moim zdaniem, tyle „przypadków” nie mogłoby się wydarzyć samo z siebie.

Jestem już mniej więcej na półmetku terapii, czuję się znacznie lepiej, znów zaczęłam żyć! Jestem bardziej otwarta na innych, cenię siebie i... po prostu nie umiem żyć bez nadziei (chociaż, jak każdemu, zdarzają mi się także teraz trudne chwile)! Tak, bo wiem, że nawet, gdy po ludzku sytuacja wydaje się być bez wyjścia, dla Niego nie ma nic niemożliwego! Gdybym przytoczyła więcej szczegółów, okazałoby się, że np. historia z terapią była znacznie bardziej skomplikowana. Odnajduję się w słowach Psalmu 116, który brzmi dla mnie, jakbym to ja sama w nim mówiła: „Ty rozerwałeś moje kajdany!”

Staram się pamiętać na modlitwie o tych wszystkich, którzy są na samym dnie, aby sam Pan był dla nich ratunkiem i nadzieją. Dostrzegam potężną moc modlitwy na przykładzie mojego kierownika duchowego, który być może swoimi prośbami uratował mi życie...

Uwielbiajmy Pana, bo jest dobry, bo Jego Miłosierdzie trwa na wieki!!!

« 1 »
TAGI:

Zapisane na później

Pobieranie listy