Kilkanaście dni temu na Antarktydzie otwarto szóstą z kolei brytyjską stację badawczą. Halley VI jest jednak inna od swoich poprzedniczek. Technicznie blisko jej do stacji kosmicznej, a z wyglądu przypomina ogromną gąsienicę.
Stacja, jak zresztą wszystkie jej poprzedniczki, została nazwana na cześć angielskiego astronoma i matematyka, żyjącego na przełomie XVII i XVIII wieku Edmunda Halleya (tego od ruchów własnych gwiazd i odkrywcy eliptycznych orbit komet). Pierwszą stację – Halley I – Brytyjczycy na Antarktydzie wybudowali w drugiej połowie lat 50. XX wieku. Po zaledwie pięciu latach budynek w całości był już przykryty śniegiem. Na totalnym pustkowiu, gdzie prędkość wiatru często przekracza 100 km/h, a temperatura spada poniżej minus 50 st.C. śnieg jest tak „suchy” i sypki, że nawet niewielka przeszkoda staje się od razu początkiem zaspy czy wydmy. Taką przeszkodą był właśnie niewielki drewniany budynek pierwszej brytyjskiej stacji. Jeśli spojrzeć na historię pięciu wybudowanych i z konieczności opuszczonych stacji z serii Halley, można powiedzieć, że obrazują one niezdarne próby, jakie człowiek podejmuje, by przetrwać w jednym z najbardziej surowych klimatów na tej planecie. W ciągu prawie 60 lat, budując kolejne stacje, testowano różne materiały i różne konstrukcje. Od drewnianych chat do stalowych tuneli mających wytrzymywać napór śniegu. Wszystko na nic. Po najwyżej kilkunastu latach, trzeba było budynki opuszczać. Albo zapadały się pod lód, albo ich stropy nie wytrzymywały naporu śniegu. W jednym przypadku stacja przesunęła się i runęła z klifu (Halley III).
Po kolei
Pierwsza stacja nie nadawała się do użytku, gdy znad śniegu, po szczególnie uciążliwej burzy śnieżnej, wystawał już tylko sam czubek dachu. Halley II przetrwał siedem lat. W 1973 roku stacja opustoszała, ponieważ stalowe wzmocnienia dachów nie wytrzymywały naporu śniegu. Halley III runął do morza, ale znacznie wcześniej trzeba było się wyprowadzić, bo z powodu 15-metrowej warstwy śniegu, jaka przykryła stalowy korpus stacji, pojawiły się problemy z wentylacją. Stację opuszczono, a kilka lat później jej resztki runęły do oceanu. Kolejne brytyjskie stacje budowane są na powierzchni lodowca szelfowego Brunta. Jego grubość wynosi od 150 do 200 metrów, ale to nie znaczy, że stacje budowane są na pewnym gruncie. Lodowiec cały czas dryfuje. Każdego roku przesuwa się na północ o około 400 metrów. Z jednej strony jest „produkowany” z drugiej wpada do oceanu. Wszystko, co na jego powierzchni powstaje, jest niesione w północnym kierunku aż... znajdzie się na skraju klifu i wtedy wpada do wody. Ten proces oczywiście nie jest nagły, ale nieuchronny. No chyba żeby zrobić stację ruchomą. Ale o tym za chwilę. Gdy do oceanu wpadała trzecia z kolei stacja Halley, istniała już stacja Halley IV. Pomieszczenia mieszkalne, badawcze oraz socjalne (biblioteka, stołówka, świetlica) zbudowano we wnętrzach ogromnych, 9-metrowych rur. Kolisty kształt miał zapewnić maksymalną wytrzymałość na obciążenia. Cztery rury były ze sobą połączone w formie czteroramiennej gwiazdy. Izolowane panele żelbetowe wytrzymały siedem lat. I znowu trzeba było się przenieść. Przy projektowaniu nowej stacji zmieniono jednak filozofię. Zamiast budować tak, by konstrukcja mogła wytrzymać maksymalne obciążenie zalegającego śniegu, budynki Halley V ustawiono na wysokich stalowych szczudłach. Baza zaczęła pracę w 1989 roku i co roku, w miarę przybywania śniegu, miała być unoszona. Tak by podłoga baraków nigdy nie dotykała powierzchni lodowca. Pomysł genialny. Niestety zauważono, że pod niektórymi „nogami” stacji pęka lodowa półka. Bazę trzeba było opuścić. I wtedy...
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się