Przed śmiercią prezydent Wenezueli przyjął sakrament chorych. Od dawna Toczył walkę z rakiem. O wiele cięższą niż jego wieloletnia wojna z „imperializmem kapitalistów”. Z chorobą przegrał w zeszłym tygodniu.
Rewolucjonista, który nie doszedł do władzy na drodze rewolucji. I chyba trochę tego zazdrościł Fidelowi Castro, z którym łączyły go bliskie relacje. Jako wojskowy dowódca próbował wprawdzie w 1992 roku dokonać zamachu stanu przeciwko prezydentowi Carlosowi Andrésowi Perézowi, ale skończyło się to porażką i więzieniem. Upragnioną władzę zdobył za to kilka lat później, gdy jako popularny lider rewolucji boliwariańskiej (od Simóna Bolívara, XIX-wiecznego bohatera walk o wyzwolenie Ameryki Południowej od Hiszpanów) wygrał demokratyczne wybory prezydenckie.
Reformator czy satrapa?
Nie można mu było odmówić charyzmy. Doskonale trafiał w nastroje społeczeństwa, zmęczonego skorumpowanymi rządami prawicy i socjaldemokratów. Obiecał ludziom, że skończy z ich biedą – i dzięki ropie, która posłużyła do redystrybucji bogactwa w formie dotacji na żywność, pozornie osiągnął ten cel. A przynajmniej zmniejszył liczbę obywateli żyjących poniżej granicy ubóstwa. Jednocześnie jednak stworzył system, który de facto pogrążył Wenezuelę gospodarczo. Dzięki ogromnym wpływom z wydobycia ropy naftowej Chávezowi udało się zbudować państwowy moloch, który miał stwarzać pozory dobrobytu i który w oficjalnej propagandzie można było przedstawić jako sprawnie funkcjonujący aparat. W rzeczywistości był to sztucznie utrzymywany przy życiu twór, który równie sztucznie zaniżał wskaźniki bezrobocia – na skutek masowego zatrudniania urzędników na zupełnie zbędnych stanowiskach. Efektem zżerającej państwo korupcji był zastój m.in. w edukacji i służbie zdrowia (krytycy Cháveza pytali, jak to możliwe, by tak bogatego w złoża naftowe kraju nie było stać na profesjonalne szpitale i lekarzy – sam prezydent leczył się na Kubie), w budowie dróg i całej infrastruktury.
Z kolei skorumpowane sądy i policja stworzyły świetne warunki do rozwoju przestępczości. Tylko w ciągu ostatniej dekady lat ofiarami mordów padło grubo ponad 100 tys. osób. Słabość państwa socjalistycznego obnażyły klęski żywiołowe, jakie dotknęły Wenezuelę w ostatnich latach. Susze, trzęsienie ziemi i powodzie skłoniły Cháveza do ograniczania dostaw prądu, a nawet wymuszania na ludziach oszczędzania wody. I znowu odezwały się głosy bardziej trzeźwych obywateli, pytających, jak to możliwe, by kraj tak bogaty w złoża ropy nie miał właściwie żadnej sprawnej i przygotowanej na kataklizmy infrastruktury energetycznej. Nawet 7 mld dolarów, jakie rocznie Chávez rozdaje swoim przyjaciołom w Ameryce Południowej (w tym Kubie), nie tłumaczy braku w rozwoju cywilizacyjnym Wenezueli. Od początku swoich rządów Chávez starał się też budować państwo autorytarne. W gruncie rzeczy to państwo policyjne, które już nieraz pokazało, że w „budowie socjalizmu” nie będzie oszczędzać na „środkach prewencyjnych”. Przeciwnicy polityczni lądowali w więzieniach, a w najlepszym wypadku tracili posady w instytucjach państwowych. Chávez był także konsekwentny w kreowaniu swojego wizerunku nieprzejednanego „antyimperialisty” i zaciekłego wroga USA. Na arenie międzynarodowej tworzył sojusze także z krajami, które z Zachodem mają nie po drodze. W osobie Cháveza prezydent Iranu Ahmadineżad znalazł nie tylko sojusznika, ale i wiernego fana. Zresztą z wzajemnością. Wspólne poglądy na sprawy międzynarodowe, a w szczególności niechęć wobec USA, ułatwiły zawarcie umów handlowych. Efekt – w ciągu dwóch lat wzajemne obroty wzrosły z 1 do ponad 50 mln dolarów rocznie. A żeby było jeszcze bliżej – ustanowiono cotygodniowe połączenia lotnicze z Teheranu do Caracas.
Zastępca redaktora naczelnego
W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.
Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się