Rodzice Heleny Kmieć: Ona jest tam, dokąd wszyscy dążymy

- Wierzymy w niebo. Przecież ona tam jest, więc jesteśmy spokojni. Chociaż to, że nie ma z nami ukochanego dziecka, nie jest łatwe - mówią Barbara i Jan Kmieciowie w rozmowie, która ukaże się w kolejnym numerze "Gościa Niedzielnego".

Magdalena Dobrzyniak: Przyszło Wam kiedyś do głowy, że macie świętą córkę?

Barbara Kmieć: Święty jest tylko Bóg. I człowiek, który jest z Nim w niebie. Od strony moralnej oczywiście mówi się, że jakiś człowiek jest dobry, święty. 
Jan Kmieć: Helenka żyła normalnie. 

A wiara?
BK: Wiara była naturalną częścią jej życia. Na oazie dziewczynki miały swój świat. To była bardzo ważna część ich codzienności. Dom, szkoła, kościół…

No ale z tego domu w końcu zaczęła wyfruwać.
BK:
I to bardzo wcześnie. Powiedzieliśmy jej to zresztą, gdy wyjeżdżała do Anglii, że już nie wróci do domu, bo potem będą studia, dorosłe życie. Wracała wiele razy, no ale zrobiła wtedy milowy krok w samodzielność. 

Rzadko się wtedy już widywaliście. Jak okazywała Wam miłość?
BK:
Najprościej. Widzi Pani ten fotel pod oknem? Często tam siedziałam, czytałam, sprawdzałam prace domowe. Towarzyszył mi nasz kot Grey, zwinięty na kolanach. Kiedy Helenka przyjeżdżała, zdejmowała kota i sama gramoliła się na jego miejsce. Mówiłam jej: „Helenko, jesteś już za ciężka”, a ona i tak się mościła na moich kolanach, z przytuleniem, z jakimś słowem. 
JK: Miłość okazywała samą swoją obecnością. W 2016 brałem udział w rowerowej pielgrzymce z Zakopanego na Hel. Pierwszy punkt – wejście na Giewont. Chciało jej się przyjechać na kilka godzin, prosto z pracy, żebyśmy mogli wejść tam razem. Mokro było, deszcz padał, mgła, ale dzięki temu nie było tłoku, mieliśmy czas dla siebie.
BK: Potem górale z tej pielgrzymki przyjechali na pogrzeb Helenki z takim wielkim wieńcem. 

Dużo się wokół Waszej córki dzieje…
JK:
Na początku to było bardzo trudne.
BK: Ale z drugiej strony, zaczęły na przykład powstawać książki. I to jest wielkie dobro, bo pamięć ludzka jest zawodna. 
JK: Ważne było to, żeby nie powstały przekłamania. Pierwsze komunikaty po śmierci Helenki układali jej przyjaciele z wolontariatu misyjnego. I były tak sformułowane, żeby nie zostawiać miejsca na niedomówienia.
BK: To zresztą wciąż jest trudne, bo nawet rozmowa z Panią to dla nas powrót do bolesnych wspomnień.
JK: Ale mamy świadomość, że Helenka jest tam, dokąd wszyscy dążymy. Teraz musimy się starać, żeby być tak dobrymi, by się z nią tam spotkać. Rozmawiam czasem z ludźmi, którzy odwiedzają grób Helenki. Niektórzy nam zazdroszczą, że mamy córkę w niebie, bo ich dzieci się pogubiły, straciły wiarę. Niedawno spotkałem przy grobie Helenki młodego człowieka. Przyjechał, żeby jej podziękować. Miał jakiś trudny problem i dzięki jej wsparciu udało mu się go rozwiązać. Albo starsi ludzie, którzy nie mogli pogodzić się ze śmiercią dziecka, mieli żal do Pana Boga. Na grobie Helenki znaleźli pociechę.
BK: To są sytuacje, które dają nam nadzieję, że to, co się stało, ostatecznie komuś pomoże. A decyzja Kościoła o otwarciu jej procesu beatyfikacyjnego to kolejna ważna rzecz. 

Myślicie o jej zabójcy?
BK:
Przebaczyliśmy mu. Od sióstr ze zgromadzenia Służebniczek Dębickich, które posługują w Boliwii, wiemy, że to młody człowiek, bez rodziny, porzucony przez rodziców, prawie rówieśnik Helenki… Przebaczyć to oczywiście nie znaczy zapomnieć i nasze emocje nie mają tu nic do rzeczy. On odbywa karę, bo popełnił straszną zbrodnię. Modlimy się za niego, żeby Helenka pomogła mu z nieba, żeby się kiedyś z nią spotkał. Nie ma w nas nienawiści czy chęci zemsty. Ale to jest łaska od Pana Boga. 
JK: Gdybyśmy nie przebaczyli, to modlitwa „Ojcze Nasz” stawałaby nam w gardle. Wielu ludzi się za nas modli i to jeden z owoców tej modlitwy. 
BK: Do tej pory ta modlitwa nam pomaga. Dzięki wsparciu naprawdę wielu osób w ogóle przetrwaliśmy ten pierwszy okres po śmierci Helenki. Bardzo ważne było wsparcie wujka (bp Jan Zając jest bratem ojca pani Barbary – red.). To on przyjechał nam powiedzieć o śmierci Helenki, potem już nie było dnia, żeby nie dzwonił. Był z nami. Pojechał z nami po jej ciało. Ilu dobrych ludzi spotkaliśmy!

Mieści to Wam się w ogóle w głowach, że Kościół mówi: „służebnica Boża, kandydatka na ołtarze” o Waszej córeczce?
BK: Nie mieści. Tak po ludzku. Jako teolog teoretycznie to ogarniam i mam świadomość, że dzieją się wielkie rzeczy.
JK: To nam przypomina, że cel życia nie jest tutaj, nie na ziemi. 

Zastanawiam się, czy można pogodzić się z tym, co się stało...
BK:
Przypomina mi się taka sytuacja z pierwszego dnia pogrzebu Helenki w Trzebini. Wychodziliśmy z bazyliki jako ostatni i podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku. Przedstawił się, wyjaśnił, skąd jest i zaczął nas namawiać do modlitwy o wskrzeszenie Helenki. Bo Pan Bóg na pewno się pomylił. Powiedziałam mu wtedy: „My się z wolą Pana Boga zgadzamy”. Zgadzamy się z wolą Pana Boga, ale to nam nie odbiera bólu. Jest to momentami bardzo trudne. Przychodzą ciężkie chwile. Zgodę na wolę Pana Boga trzeba sobie codziennie powtarzać.
JK: My wierzymy w niebo. Przecież ona tam jest, więc jestem spokojny. Chociaż to, że nie ma z nami ukochanego dziecka, nie jest łatwe.


Wywiad z rodzicami Heleny Kmieć ukaże się w najbliższym wydaniu "Gościa Niedzielnego", a jego pełna wersja będzie również dostępna w subskrypcji w serwisie internetowym "Gościa".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Magdalena  Dobrzyniak Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).