Gdy kolega ksiądz odchodzi

Dwa razy w życiu zdarzyło mi się, że widziałem pewne symptomy i nie zareagowałem – przyznaje ks. Grzegorz Strzelczyk, od niedawna odpowiedzialny za formację stałą duchownych archidiecezji katowickiej.

Jarosław Dudała: Jaka jest Księdza pierwsza reakcja, gdy słyszy o zrzuceniu sutanny przez któregoś ze współbraci?

Ks. Grzegorz Strzelczyk: Jest mi przykro.

Bezradność?

Nie. Zawsze się wtedy pytam, czy mogłem coś zrobić w tym konkretnym przypadku. Bo czasem można coś zrobić. Dwa razy w życiu zdarzyło mi się, że widziałem pewne symptomy kryzysu i nie zareagowałem. I to było słabe. Natomiast w wielu przypadkach nie widać symptomów albo ten ktoś jest daleko – mamy dużą diecezję i czasem nie widujemy się przez lata.

Potrafi Ksiądz zidentyfikować najczęstszy problem, który towarzyszy odejściom?

Przydałyby się nam bardzo porządne badania w tym względzie. Podejrzewam, że bardzo trudno byłoby je zrobić. Myślę, że są to sprawy bardzo indywidualne. Ale jakaś typologia jest pewnie możliwa.

Jeden strumień jest związany prawdopodobnie z grzechem. Z tym, że ktoś sobie popuszcza. Odkłada życie duchowe, wplątuje się w grzeszne relacje, które potem mają konsekwencje. I trzeba je ponosić.

Druga linia to utrata wiary. To się zdarza i jeśli ktoś doszedł do takiego punktu, że po różnych próbach nie potrafi się z powrotem odnaleźć w relacji z Bogiem, to uczciwe jest, żeby odszedł.

Lepiej, żeby taki ksiądz odszedł?

Jeżeli jest niewierzący, to zdecydowanie lepiej, żeby odszedł. Żeby nie posługiwał. Bo, po pierwsze, to byłaby dla niego udręka i de facto kłamstwo. Po drugie, tego się nie da...

...zamaskować?

Tak. Zamaskowanie tego na dłuższą metę jest niemożliwe.

Trzeci typ to kryzysy związane z różnymi aspektami zdrowia lub dobrostanu psychicznego. To kryzysy związane np. z wpadnięciem w depresję, nerwicę. Jeśli na tym polu nastąpi przeciągnięcie, to w pewnym momencie nie widać już innego wyjścia. Ono może by nawet było, ale go nie widać.

Kolejna rzecz to odejścia związane z głębokim przekonaniem, że się podjęło błędną decyzję. To nie jest to samo, co kryzys psychiczny. To moment, w którym człowiek dochodzi do wniosku, że to nie było to. Niektórzy – ze względu na wierność – próbują zostać. Znam sytuacje, w których ktoś trwa z głębokim przekonaniem, że robi rzecz, do której Bóg go nie powołał i której nie chciał. Ale trwa ze względu na wierność i ze względu na ludzi, zostaliby skrzywdzeni odejściem. Czy to jest dobre? Mam wątpliwość. Ale to jest wybór osobisty. Jeśli ktoś taki odchodzi, to są to potencjalnie odejścia najbardziej "cywilizowane". Bo chodzi o proces pozwalający odejście zamortyzować tak, by raniło jak najmniej i żeby ten człowiek w miarę szybko odnalazł się w porządku sakramentalnym w nowym miejscu w Kościele. Święcenia wtedy zostają, ale jest możliwość zmiany miejsca w Kościele, jakkolwiek jest ona trudna. Przy innych odejściach często jest tak, że dopiero po jakimś czasie reguluje się status kanoniczny i na jakiś czas następuje nawet zerwanie z życiem sakramentalnym.

Na ile księżom ze wspomnianych grup można pomóc, zanim odejdą? Pytam, bo od niedawna jest Ksiądz odpowiedzialny za formację stałą duchownych archidiecezji katowickiej.

Po pierwsze, to kwestia uwrażliwiania się nawzajem na różne trudne sytuacje. Część kryzysów, zwłaszcza tych związanych z kwestiami psychicznymi, to są rzeczy, które nie pojawiają się z dnia na dzień. One zwykle narastają. Jeżeli będziemy bardziej wrażliwi na dostrzeganie kolegi w trudnościach, zwiększy to szanse na szybką pomoc.

To także kwestia uczenia się umiejętności rozmowy na ten temat: jeżeli zaczynam czuć w sobie trudności, to zaczynam o tym rozmawiać, łącznie z dawaniem sygnałów przełożonym. Wtedy jest szansa na znalezienie pomocy, czasem także poprzez zmianę obowiązków.

Wysłanie takiego sygnału do przełożonego oznacza jednak dla takiego księdza pewne ryzyko. A czasem pewnie budzi w nim lęk.

To kwestia tego, na ile mamy do siebie zaufanie. To jest, moim zdaniem, poważne wyzwanie na teraz: praca nad zaufaniem.

Jest też cała przestrzeń systemowa. Trzeba pracować nad tym, żeby system związany z traktowaniem księdza, przydzielaniem mu obowiązków jak najbardziej uwzględniał jego faktyczną sytuację, możliwości itd.

Wrażliwość, poziom intelektualny...

...charyzmaty, obdarowania naturalne, stan zdrowia, dotychczasową historię posługi, zdolności komunikacyjne, zdolności do pracy w grupie i mnóstwo innych.

Są ludzie, którzy nie powinni być sami, bo wysychają, gdy nie mają relacji wspólnotowych. Wysłanie kogoś takiego na "jedynkę" (placówkę jednoosobową) to dla niego zabójstwo. Ale są tacy, którzy świetnie czują się sami.

Uwzględnianie tego wszystkiego słabo nam wychodzi także dlatego – to pewnie marne usprawiedliwienie – że mamy dużą diecezję i dużo księży, a w związku z tym ogarnięcie tego nie jest proste.

Praca nad zaufaniem jest potrzebna po to, żebyśmy mieli dobrą komunikację i żeby ci, których dotyczą decyzje, komunikowali swoje zdanie na temat tych decyzji. Być może żądam dużej dozy odwagi, ale to jest potrzebne, także przełożonym.

Bo jeśli księdzu zabraknie takiej odwagi, to za chwilę jego problemy mogą urosnąć do potężnych rozmiarów.

Tak, może mu to spaść na głowę. Generalnie lęk szkodzi najpierw temu, który się lęka. Ale potrzebne jest też zaplecze systemowe.

Co to znaczy praktycznie?

Chodzi o udrożnienie przepływu informacji o sytuacji księży i budowanie zaufania, czyli pokazywanie, że jeśli przychodzi do przełożonych jakiś komunikat, to jest on brany pod uwagę. Do tego potrzeba jednak czasu.

Potrzebne jest też punktowe działanie. Jeśli mamy sytuację kryzysową, to nieraz potrzebne jest działanie „z góry” lub „z zewnątrz”. Jeśli mamy sytuację konfliktu między proboszczem a wikariuszami, to zwykle rozwiązuje się to tak, że wikariuszy po jakimś czasie ewakuuje się albo proboszcz prosi w kurii o zmianę wikarego. I sytuacja konfliktu czasami się powtarza. Tam, gdzie tak jest, absolutnie konieczne jest porozmawianie na miejscu. Zanim się zacznie coś zmieniać, trzeba usiąść do stołu i porozmawiać o tym, co tu w ogóle nie gra. I to chyba jest też teraz trochę moje zadanie.

To dotyczy też sytuacji, w której ksiądz zaczyna zdradzać objawy kryzysu. Dobrze by było, żeby ktoś „z centrali” pojawił się na miejscu i pogadał, rozpoznał. Bo nie zawsze da się to lokalnie ogarnąć bez pomocy.

Zetknąłem się też z sytuacjami, w których samo zainteresowanie było już pchnięciem sprawy do przodu. Było impulsem, żeby coś zacząć robić. Towarzyszenie w takich sytuacjach jest moim zadaniem, tylko muszę o nich wiedzieć. Znowu wracamy tu do zaufania.

Na ile je mam, to się okaże w praktyce. Ale już dostaję sygnały o sytuacjach, które wymagają jakiegoś rodzaju towarzyszenia czy interwencji.

Kluczową sprawą jest zapobieganie. Jak już jest kryzys, to bywa za późno. Jeśli to wcześniej pójdzie w grzech, to dzieją się paskudne rzeczy, które potem wracają i trudno sobie z tym poradzić. Jeśli to idzie w stronę zaburzeń psychicznych, np. z przemęczenia, to też jest poważnie.

To już raczej praca dla psychiatry czy psychoterapeuty niż dla księdza.

I tak, i nie, dlatego, że najlepiej jest to robić w zespole: psychiatra – psycholog – kierownik duchowy. Czasem ważne jest przekonanie księdza, żeby sobie znalazł fachowego kierownika na czas kryzysu.

Mamy wielu takich?

Mamy ich wystarczająco dużo i wystarczająco kompetentnych, trzeba tylko nagłośnić ich dostępność i gotowość do pomocy.
Mamy też kompetentnych psychologów, którzy pracują z księżmi – uwrażliwionych na specyfikę funkcjonowania mężczyzn w celibacie, na specyfikę funkcjonowania osób konsekrowanych, bo tego na studiach psychologicznych nie uczą.

Na czym polega ta specyfika?

Np. jeśli ktoś wchodzi do wspólnoty zakonnej, to ślubuje posłuszeństwo. Ono jest postrzegane wewnątrz stylu danej wspólnoty. Nie dość świadomy psycholog, który tego nie uwzględni, może uznać, że to jest toksyczna relacja i radzić, żeby ją zerwać. To absurdalne, bo może uderzyć w fundamenty tożsamości.

Jeżeli ktoś wybrał celibat, to zrezygnował z pewnego typu relacji wyłącznej. Ta rezygnacja powoduje pewną dziurę, pewien głód emocjonalny – i on nie ma być zaspokojony.

Może zaspokojony inaczej i niekoniecznie źle?

Nie, nie da się zaspokoić tego zastępczo. Trzeba się pogodzić z tym, że ta dziura tam jest. Od czasu do czasu będzie się odzywać brakiem. Ale to właśnie wybrałem – i kropka.

W każdym razie jeśli psycholog ma sensownie pracować z duchownym, czy z członkiem wspólnoty zakonnej, to użyteczna będzie dla niego wiedza o jej specyfice i jej podglebiu teologicznym. Rozumienie podstawowych założeń. Wtedy jest w stanie lepiej towarzyszyć tożsamości, która wynika z powołania.

Mamy już takich przeszkolonych psychologów od ładnych paru lat. Możemy z nich spokojnie korzystać.

Mamy też księży, którzy są psychoterapeutami, gdyby ktoś sobie tego życzył.

To może być dla kogoś łatwiejsze...

A czasem trudniejsze, bo to przecież kolega. Ten kij ma dwa końce. Ale możliwość jest.

Jest jeszcze kolejna rzecz, która jest rodzajem pracy u podstaw: dostarczanie wiedzy pozwalającej jak najszybciej dostrzegać u siebie ewentualne symptomy kryzysu i reagować.

Zauważył Ksiądz kiedyś u siebie pokusę odejścia?

Nie. Jestem naprawdę szczęśliwy wewnątrz tego, co robię. Ale widziałem u siebie pierwsze symptomy kryzysu psychicznego ze względu na przepracowanie. Parę razy mi się zdarzyło, że byłem już na granicy, zwłaszcza w ostatnich czterech latach. Miałem mnóstwo rzeczy jednocześnie i nie bardzo dało się to ogarnąć bez ocierania się o granice.

Nie brakuje opinii, że formacja stała kapłanów to odkręcanie formacji seminaryjnej.

Niekoniecznie. To kwestia złożona. Nie jest tak, że formacja seminaryjna jest albo była zawsze zła. Oczywiście, jest problem z jej modelem, który jest coraz mniej adekwatny do sytuacji. Nasze najstarsze roczniki otrzymywały formację chyba bardziej adekwatną do kultury, wewnątrz której funkcjonowali. Od mniej więcej 10 lat trwa przekształcanie formacji seminaryjnej. To jest związane z ogólnoświatowym Ratio, czyli dokumentem regulującym kształt seminarium. Nie ma rewolucji, którą byłoby – już gdzieniegdzie na świecie praktykowane – odejście od formy skoszarowanej...

...parazakonnej.

Tak. Ale wiele można już było zrobić. Formacja stała nie jest więc odkręcaniem tej seminaryjnej. Ale przejście od teoretycznego przygotowania do doświadczenia praktycznego oznacza zmianę sposobu widzenia rzeczywistości.

Tak jest w każdym zawodzie i powołaniu.

Tak, to naturalna rzecz. Chodzi o to, żeby – jak się już zobaczy tę rzeczywistość – mieć wsparcie w podnoszeniu kwalifikacji. Oczywiście, to kwestia indywidualna, nie da się tego wcisnąć na siłę. Ci, co nie jeżdżą, to i tak nie będą jeździć [na rekolekcje, kursy itp.].  Są tacy, co z definicji wiedzą lepiej i nic im nie potrzeba do doskonałości. To duży kłopot, ale jakiś procent takich ludzi mamy pewnie w każdym fachu.

Chodzi o to, żeby dać pewną ofertę. To jest też moje zadanie – wymyślanie takiej oferty i jej proponowanie. A kto skorzysta, to skorzysta. Elementy wspomnianej samoświadomości, umiejętności rozwiązywania konfliktów – to są rzeczy, które na moim poziomie formacji praktycznie nie występowały. Były jedynie „pięciominutowym” tematem na zajęciach z psychologii. Nie przechodziły jednak w żadną praktykę. Teraz w seminarium jest inaczej. Młodsi mają to już przerobione. Są przez to czasem niekompatybilni ze starszymi. W każdym razie są to rzeczy, które wymagają bieżącej pracy. Niestety, świadomość konieczności nieustannego podnoszenia kwalifikacji – która jest dziś standardem niemal we wszystkich zawodach – niekoniecznie z równą siłą występuje wśród duchownych. I to też jest wyzwanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jarosław Dudała