Przestałam nazywać siebie "ćpunem" i "dziwką"

Wołałam: "Jeśli jesteś, Boże ratuj mnie, a jeśli Cię nie ma, to i tak nie warto żyć!".

Dwa miesiące temu spotkałam żywego Boga. Przez tyle lat nie rozumiałam, czemu czuję się jakbym dźwigała jakiś wielki ciężar, czemu nie mam dobrych relacji z ludźmi, czemu nie jestem taką matką dla moich dzieci i taką żoną dla mojego męża jakbym chciała. Pragnęłam doświadczać miłości Boga, ale czułam, jakby mnie omijała; szukałam Go w różnych wspólnotach, czasem przez wiele lat.
Chodziłam na psychoterapię i czułam się zawiedziona. Koleżanka zachęciła mnie, abym poszła do spowiedzi z całego życia. Chyba niebyt dobrze się przygotowałam, widziałam tylko niektóre moje grzechy.
 
Jednak wtedy pierwszy raz Bóg pozwolił, bym tak głęboko doświadczyła Jego przebaczenia, że również ja sama mogłam sobie wybaczyć. Wreszcie, po tylu latach przestałam nazywać siebie w myślach “ćpunem” i “dziwką”, zwykle wchodząc do kościoła miałam w uszach taką litanię przekleństw na swój temat, że w ogóle bałam się podnieść oczy.
 
W tej spowiedzi Bóg postawił mnie na nogi, zamiast czołgać się, mogłam iść, a to dopiero był początek. Potem zrozumiałam, że jeszcze dużo mam do oddania Bogu i poszłam drugi raz. Miałam wielkie trudności, żeby doczekać swojej kolejki do konfesjonału. Na tej spowiedzi Bóg odsłonił moje ukryte rany, o których prawie nie pamiętałam, a które przez to, że głęboko zepchnięte, decydowały o całym moim sposobie życia.
 
Największa z nich dotyczyła faktu, że w dzieciństwie ktoś przekroczył moją granicę intymności. Pamiętałam, że w pewnym momencie zachorowałam w dzieciństwie na poważną nerwicę, pamiętałam o konsekwencjach jakie ona miała, czyli odrzuceniu przez rówieśników, ale nie wiedziałam, że źródłem było tamto wydarzenie.
 
Zobaczyłam, że od tego momentu żyłam w wielkim poczuciu winy i bezwartościowości, że odmawiałam sobie prawa do miłości, też miłości Boga. Chciałam, żeby choć z litości mnie kochano. Były narkotyki (eksperymentując z nimi kiedyś o mało się nie wyprawiłam na tamten świat), był alkohol, jakieś toksyczne związki w których ani siebie nie szanowałam, ani nie oczekiwałam, że inni będą mnie szanować. Pragnąc za wszelką cenę być kochaną, szukałam tej miłości w takich relacjach, w których na nowo mogłabym czuć się winna i porzucona, bo tylko wtedy czułam, że jestem “na swoim miejscu”.
 
Przez lata zgadzałam się na zafałszowany obraz siebie, byle tylko utrzymywać pozory miłości. Po tej spowiedzi zaczęłam zwracać się do Boga jako mego kochającego Ojca. Ale zaraz przyszła wielka ciemność. Przez trzy dni przeżyłam niekończący się atak myśli samobójczych, miałam wstręt do jedzenia, mogłam tylko płakać. Trzeciego dnia dostałam od koleżanki smsa, aby modlić się Koronką do miłosierdzia, bo zbliża się godzina 15.
 
Tak cierpiałam, że już wcześniej zaczęłam prosić Boga, by jeśli ma litość to dał mi śmierć. Chciałam mówić Koronkę, ale mogłam wypowiedzieć tylko pierwsze słowo “Ojcze”, więc leżałam, płakałam i bełkotałam to “Ojcze, Ojcze”. O godzinie 15 jakby płacz się urwał, poczułam, że mam siłę wstać. Pomyślałam, że ostatnią rzeczą jaką zrobię, to będzie wyprasowanie ubrań mojemu mężowi, potem nakarmię dziecko i odejdę.
 
Wiem, że ktoś jeszcze modlił się za mnie, udało mi się pójść do kościoła, chciałam się spowiadać, ale ksiądz odmówił. Potem była noc. W tej nocy zobaczyłam, że nie ma człowieka, który by mnie zrozumiał i mi pomógł, że został tylko Bóg. Wołałam: Jeśli jesteś Boże, ratuj mnie, a jeśli Cię nie ma, to i tak nie warto żyć. I Bóg przemówił do mnie w moim sercu, powiedział wyraźnie: “Pokaż mi swoje rany, a ja Ci pokażę moje.” Zasnęłam spokojnie. Rano wstałam i zobaczyłam, że mam znów spuchniętą i bolącą nogę (od 2, 5 roku chorowałam, tak naprawdę nie wiadomo na co, noga mi puchła i bolała w różnych miejscach, bez wyraźnej przyczyny). Pojechałam do szpitala, na dyżur ortopedyczny, ale była duża kolejka. Kiedy tam czekałam, koleżanka napisała, że mnie zawiezie do spowiedzi (rano wyszłam z domu o kulach).
W czasie tej spowiedzi Bóg opatrzył rany mojego serca, tak że przestały mnie boleć. Po spowiedzi modliłam się Koronką, w kościele była msza. Nagle poczułam ciepło w chorej nodze, schodzące od kolana do stopy.
 
To Jezus zatrzymał się przy mnie i uleczył nie tylko moje serce, ale też nogę. Od tamtej pory Jezus codziennie uczy mnie zaufania do Niego. Uczy mnie być dzieckiem na Jego ramionach, chować się za Jego plecami, kiedy demon zaczyna ujadać. Wiem, że bez Jezusa nic nie mogę, a z Nim mogę robić rzeczy niemożliwe. Wiem, że On jest ze mną cały czas, otacza mnie ze wszystkich stron, jestem bezpieczna. Przywrócił mi to życie, które przeznaczył dla mnie na początku. Dał mi radość i godność, przyprowadził mnie do Ojca. Jest trochę tak, jakbym znowu miała pięć lat. Cieszy mnie rosa na kwiatach i rozgwieżdżone niebo.
 
Jezus uwolnił mnie od niewoli ciągłego niepokoju, czy ktoś mnie lubi. Mogę wybierać z kim chcę się przyjaźnić i widzę, że relacje nie służą temu, bym ja siebie nimi nasyciła. On napełnił pragnienie bycia kochaną, tak, że mogę wreszcie chcieć obdarowywać innych, a nie tylko myśleć o sobie. Zawsze cierpiałam z tego powodu, że jestem najmniej zdolna w rodzinie, ani ładna, ani towarzyska. Teraz za nic bym tego nie oddała, bo dzięki temu On chciał się zatrzymać przy mnie. Wiedział, że nic nie będzie Go zasłaniało, a jeśli ktoś zobaczy, że jestem zadowolona, to pomyśli, że to musi być jakaś łaska Boga.
 
Jeśli ktoś z czytających to świadectwo czuje, że przytłacza go bagaż grzechów, lęków, słabej psychiki, niezadowolenia z siebie to niech opowiada o tym Jezusowi, tak prosto, zwyczajnie. On chce nas słuchać, przemieniać nasze rany w błogosławieństwo i pozwalać byśmy przebaczyli.
 

 

« 1 »
TAGI:

Justyna