Bez własnych innowacji Polska będzie miała coraz mniej do powiedzenia w świecie twardej siły

Zakończona upadkiem prezentacja rosyjskiego robota humanoidalnego powinna budzić w nas słodko-gorzkie uczucia. Słodkie, bo jest nadzieja, że to prawdziwy obraz rosyjskiej gospodarki. Gorzkie, bo chociaż nasze PKB rośnie niezmiennie od 35 lat, nadal nie wypracowaliśmy długofalowej strategii rozwoju własnych technologii, które pozwoliłyby nam w większym stopniu uniezależnić się od kondycji zagranicznych koncernów. Do takiej strategii potrzebne jest jednak międzypartyjne porozumienie, włączające również mniejszych graczy polskiej sceny politycznej.

Jest taka stara zagadka. Co to jest: nie świeci i nie mieści się w „czterech literach”? Rosyjski przyrząd do świecenia w „czterech literach”. Ostatnie dni pokazały, jak wiele w tym żarcie jest prawdy. W Moskwie zaprezentowano bowiem pierwszego, rosyjskiego, humanoidalnego robota AI, który miał być dowodem na to, że Rosja, pomimo nałożonych przez świat zachodni sankcji, świetnie radzi sobie gospodarczo i rozwija technologicznie. Robot na scenę wyszedł, ale po kilku chwiejnych krokach upadł z hukiem. Uszkodzoną maszynę ze sceny musiała usunąć obsługa wydarzenia.

Wywołało to oczywiście falę śmiechu i drwin. W gruncie rzeczy jednak sytuacja ta powinna mieć dla nas smak raczej słodko-gorzki. Słodycz wynika z nadziei, że nieudana prezentacja AIdola (bo tak nazywa się ów robot) jest rzeczywistym obrazem stanu nie tylko rosyjskiej nauki i technologii, ale i państwa. Że za pełnymi pychy przechwałkami i odgrażaniem się światu stoi sztuczny twór, który bez tego świata potrafi ustać tylko kilka kroków. Jest jednak i gorycz, bo w tym samym czasie, w którym śmiejemy się z nieudanego rosyjskiego robota humanoidalnego, polskie instytucje badawcze zamiast tworzyć mniej lub bardziej udane technologie, są zmuszone walczyć – jak co roku o tej porze – o środki finansowe, które pozwolą w kolejnym roku opłacić rachunki za energię i po prostu przetrwać, a wybitni polscy naukowcy z unikalnymi kompetencjami są zwalniani z krajowych ośrodków tylko dlatego, że zatrudniono ich za poprzedniej władzy.

Polskie PKB rośnie na cudzych drożdżach, chińskie na własnych

Jest coś bardzo zawstydzającego w tym, że państwo, które szczyci się wypracowaniem 20. gospodarki świata i ma przecież niemałe grono świetnych fachowców, zajmuje dopiero 23. miejsce w Europejskim Rankingu Innowacyjności wśród państw członkowskich UE i 27. miejsce wśród UE i państw sąsiadujących. Parafrazując pewnego znanego polityka – po co opracowywać własne technologie, skoro podobne są już w Berlinie?

To oczywiście tylko ranking. Faktem jest jednak, że polska gospodarka rośnie szybko i rozwija się niezmiennie od trzech i pół dekady, jak żadna inna duża europejska gospodarka. Prawdą jest jednak również to, że polski w znacznej mierze krajowy przemysł jest zaledwie podwykonawcą dla dużych, zagranicznych koncernów. To ważny element gospodarki, jednak ma dwie zasadnicze słabości: większość marży z produktu finalnego nie trafia do polskich kieszeni i czyni naszą gospodarkę w zbyt dużej mierze zależną od kondycji i decyzji innych państw. Jednocześnie to, co było przez dekady naszym konkurencyjnym boosterem - niskie koszty produkcji - coraz bardziej staje się wspomnieniem dni dawno minionych.

Proszę nie zrozumieć mnie źle: przez długie lata po upadku komunizmu taki model był dobrym lekarstwem na odbicie się od gospodarczego dna. I jak pokazał czas – lekarstwem niezwykle skutecznym. Rzecz jednak w tym, że lekarstwo jest konieczne na czas choroby, a zdrowy organizm powinien radzić sobie inaczej. Tę prawdę zrozumiały Chiny, które przecież w latach 90. były w podobnej do Polski sytuacji – konkurowały głównie tanią siłą roboczą, stając się gigantyczną montownią i podwykonawcą dla zachodniego, głównie amerykańskiego przemysłu. Tyle tylko, że w czasie, gdy my zadowalaliśmy się ciepłą wodą w kranie i przyjętym modelem montowni europejskich samochodów, Chińczycy równolegle do tego podpatrywali zachodnie rozwiązania, w sposób systemowy szkolili kadry inżynierów, inwestowali znaczną część środków w badania i rozwój własnych technologii. W 90. latach Państwo Środka kojarzyło się głównie z niskiej jakości plastikową tandetą i tanimi koszulkami. Dziś większość z nas korzysta z zaawansowanej chińskiej elektroniki, chińskie marki samochodów lawinowo zalewają nasze drogi, wypierając z nich starych gigantów jak choćby Volkswagena czy Opla, a chińskie miasta łączy największa na świecie, supernowoczesna sieć kolei dużych prędkości – niemal od podstaw zbudowana w chińskich zakładach produkcyjnych. A jakie polskie, własne marki technologiczne udało nam się w tym samym okresie zbudować nad Wisłą?

Owszem, Polska dobrze wykorzystała gospodarczo ostatnie 30 lat. Ale Chiny wycisnęły ten czas jak cytrynę, do ostatniej kropli soku. W efekcie Państwo Środka jest dziś jednym z dwóch największych światowych mocarstw, coraz bardziej zwiększając dystans nie tylko nad Polską, ale nad cała Unią Europejską.

Potrzebujemy długofalowej i ponadpartyjnej strategii rozwoju własnych technologii

Dziś Polska jak wody potrzebuje nie tylko dużych inwestycji w innowacje, ale przemyślanego, długofalowego programu stworzenia własnych, strategicznych technologii, które w dodatku moglibyśmy eksportować do innych krajów. Nie chodzi oczywiście o kopiowanie 1:1 modelu chińskiego, bo jesteśmy krajem nieporównywalnie mniejszym. Potrzebujemy jednak odpowiedzieć sobie na pytanie o zdefiniowanie kilku obszarów technologicznych, w których za 10 czy 20 lat chcielibyśmy być światowymi liderami. Tak, jak na przykład Holandia jest liderem i monopolistą w produkcji maszyn do tworzenia najbardziej zaawansowanych mikrochipów. Bo tylko własne technologie są – używając terminologii Donalda Trumpa – mocnymi kartami w globalnej grze, która coraz mniej opiera się na soft power, a coraz bardziej na twardej i nagiej sile.

Dobrze, że minister Domański ogłasza właśnie program inwestycji kilku miliardów złotych w innowacje. Tyle tylko, że po pierwsze to jedynie kropla w morzu potrzeb, po drugie nie jest to program wieloletni (czytaj: skonsultowany również z partiami opozycji, które prędzej czy później przejmą przecież władzę) i po trzecie, nie wiemy na ile rządowi wystarczy zapału, by ten projekt ciągnąć. A, że są podstawy, by w ten zapał wątpić, wystarczy sięgnąć pamięcią do nieodległej przeszłości. Pamiętacie Państwo, jak pod koniec kwietnia tego roku, przy okazji 1000-lecia koronacji Bolesława Chrobrego premier i jego ministrowie hucznie ogłaszali projekt nowej, narodowej, WIELKIEJ i STRATEGICZNEJ doktryny piastowskiej, która miała opierać się na trzech filarach: sile politycznej, sile armii i gospodarki? Nie pamiętacie? Nic dziwnego, bo tak samo jak nagle „wielką, narodową, strategiczną” doktrynę ogłoszono, tak samo nagle, już kilka dni później pomysł przepadł. Jeśli zrobicie prosty eksperyment i wpiszecie doktrynę piastowską w wyszukiwarkę Googla, to w dniach 25-27 kwietnia pisały o niej niemal wszystkie media, za to po długim majowym weekendzie nie wspominał już nikt, włącznie ze stronami rządowymi. Skończyło się na hucznych prezentacjach i kilku ogólnikach, a długofalowego planu jak nie było, tak nie ma. Trudno nie odnieść wrażenia, że ta wielka doktryna była jedynie doraźnym chwytem marketingowym, zastosowanym w gorącym okresie kampanii wyborczej, w odpowiedzi na zarzuty, że premier kompletnie zignorował 1000. rocznicę koronacji pierwszego króla Polski. Istnieje więc obawa, że również znacznie mniej nagłaśniany plan Domańskiego może cechować podobna trwałość projektu. Nawet jednak, jeśli tak się nie stanie, rozwiązanie to nie odpowiada aktualnym wyzwaniom, jest raczej propozycją doraźną i nie ma wiele wspólnego ze zdefiniowaniem strategii wieloletniej.

Elementy przygotowania takiego długofalowego myślenia widać było w niektórych projektach poprzedników, szczególnie w pierwotnej koncepcji Centralnego Portu Komunikacyjnego zawierającej gruntowną przebudowę i dostosowanie polskiej sieci kolejowej do obecnego kształtu państwa. Ale i tutaj trudno mówić o wielkiej strategii. Infrastruktura jest bowiem warunkiem koniecznym do budowy technologicznej potęgi, jest jednak zaledwie warunkiem wstępnym. A i przy tym projekcie zwyciężyła pokusa budowania po swojemu, bez próby międzypartyjnej i szerokiej, społecznej konsultacji projektu. W efekcie, gdy tylko zmienił się rząd, przystąpiono błyskawicznie do rozmontowywania projektu i dzisiejsza koncepcja CPK nie ma już wiele wspólnego z pierwotną ideą kompleksowego systemu włączającego w zasięg sieci szybkiej kolei większej części społeczeństwa. Oczywiście politycy Prawa i Sprawiedliwości bronią się tym, że ich konkurenci z Platformy nie zgodziliby się na żaden pomysł PiSu, gdyby nawet wiązał się z odkryciem i eksploatacją złóż złota czy metali ziem rzadkich. I jest w tym sporo prawdy, tyle tylko, że – wbrew temu, co myślą Donald Tusk i Jarosław Kaczyński – na polskiej scenie politycznej są też inne partie niż ich własne. Owszem, z mniejszym poparciem, ale dla realizacji długoletniej strategii państwa warto pozyskiwać poparcie również tych mniejszych. Choćby z tego powodu, że za lat 10 czy 15 te małe partie, mogą zająć miejsce dzisiejszych hegemonów. Najwyraźniej jednak tego obawiali się w rządzie Mateusza Morawieckiego, skoro postanowili projekt CPK zachować tylko dla siebie.

Totalna wojna wewnętrzna osłabia nas na arenie globalnej

Czy dziś Polska ma jeszcze potencjał, by tworzyć taką strategię, zdefiniować i konsekwentnie inwestować w rozwój kilku, wąskich gałęzi technologii, które pozwolą nam w przyszłości mieć mocne i przede wszystkim własne karty w globalnym pokerze? Pomimo przespania ostatnich lat, to nadal jest możliwe. Największą trudnością na drodze do realizacji takiego projektu wydaje się dziś jednak nie tyle dostępność zasobów inwestycyjnych, co brak zgody politycznej na wyłączenie tej przestrzeni z partyjnej wojny totalnej, jaka toczy się w kraju. Gdyby udało się tego dokonać, należałoby stworzyć program, który z jednej strony postawi na dobre warunki finansowania badań i zatrudnienia najlepszych fachowców w priorytetowych dziedzinach, z drugiej wzmocni kształcenie na kierunkach inżynieryjnych koniecznych do realizacji projektu. Nie chodzi bowiem o to, żeby być światowym dominatorem we wszystkich dziedzinach. W interesie nas i naszych dzieci jest jednak to, byśmy byli mistrzami w kilku takich, bez których świat nie może dziś funkcjonować.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.