Wdzięczność za tych, których kochamy, jest delikatna, ulotna. Kryje się w ciszy i między słowami. „Ta książka jest zaproszeniem do stanięcia w oknie, na granicy światów” – pisze Magdalena Pajkowska, autorka poruszającej opowieści „Na brzegu światła. Listy o wdzięczności”.
Była 5 rano, gdy zadzwonił telefon. Środek listopada.
„Proszę pani. Jest mi tak bardzo przykro, nie udało się…”
Głos doktora z OIOM-u słyszałam przez ostatnie dni codziennie, kilka razy w ciągu doby. Umęczeni do nieprzytomności lekarze od tygodnia odpowiadali cierpliwie na moje pytania. Zawsze serdecznie, zawsze z delikatnością. Mimo że kropla po kropli odpływała nadzieja.
Czasem wydaje się, że na takie słowa można się przygotować. Oswoić. Stać w gardzie, czekając na cios. Może tak… Jednak prawdziwy cios przychodzi zza węgła, niespodziewanie. Powala. Teraz nie miałam pytań.
Jak powiedzieć swojemu sercu, które czekało na Twój powrót, że choć jest wieczność, to teraźniejszość pozostanie tęsknotą? Pięć ostatnich miesięcy spędziłeś w szpitalu, gdzie jak lew walczyłeś o sprawność. Miałeś jasny, prosty cel – pojechać razem do lasu na rowerach, zrobić zdjęcia. Nawet w szpitalu szukałeś pięknych ujęć. Ile zachodów słońca tam przeżyłeś. Ile wschodów… Przez cały ten czas widzieliśmy się często, ale tylko przez szybę. Siadaliśmy po dwóch stronach przeszklonych drzwi i cieszyliśmy się sobą. Przytulenie, wzięcie za rękę nie wchodziło w grę… Był strach, że mój uścisk może Cię zabić, że razem ze mną może przyjść covid. Strach, że przynosząc Ci domową pizzę – niechcący zarazimy Cię wirusem, którego nikt nie rozumiał. Świat dzielił się na tych po tej i po tamtej stronie szyby. Gdy rodziny chorych znikały z oczu bliskich, opadały maski „wszystko-będzie-dobrze”, optymizmu i siły, które jak pyszne czekoladki chcieli zostawić chorym. Pojawiały się łzy, ból, niezrozumienie. Jednak covid znalazł drogę, zaatakował z całą mocą.
Wiele tygodni później dowiedziałam się, że tego dnia wczesnym rankiem nasz przyjaciel przyjechał, gdy tylko się dowiedział, że nie zdarzył się cud. Chciał się z Tobą pożegnać. Sam. Stał przed szpitalem. Modlił się. Był przy Tobie, tak jak bywał, gdy spotykaliśmy się przy winie. Choć nie mógł już dostrzec Twojej radości na jego widok. Potem przez długie miesiące stał przy nas. Dyskretnie, ale na tyle blisko, by usłyszeć. Codzienne, wierne, ciche towarzyszenie może czasem pozostać niezauważone. Jest jak powietrze, niezbędne. Niewidzialne.
Prawdziwa przyjaźń trwa, nawet gdy życie przechodzi na inną, daleką, nieznaną stronę. Przyjaźń nie ustaje. „Jak śmierć potężna jest miłość…”
SMS
Czasem słyszy się, jak ktoś z lekkim lekceważeniem mówi: „to tylko słowa”. Tak jakby od nich nic nie zależało. Jak gdyby nie miały siły ołowiu, który może zranić, czasem śmiertelnie. Jak gdyby nie miały ożywczej mocy wskrzeszania i dodawania sił. Słowa. Niezwykły dar dany człowiekowi.
Tyle już lat uczę włoskiego. Patrzę często z podziwem na dorosłych, którzy z pokorą, jak dzieci, starają się nazywać świat w nowym języku. Od „co to jest?” przechodzą do pytania „jakie to jest?”, by dojść do pytania filozofów „dlaczego?”. Czuję się zawsze onieśmielona towarzyszeniem w tej drodze. Utytułowany profesor, który na widok wiewiórki uczy się włoskiego scoiattolo i przypomina sobie swoją historię. Babcię, z którą karmił wiewiórkę orzechami. Na co dzień zanurzony w fizyce kwantowej, staje przed tajemnicą opisu wiewiórki, by odnaleźć zachwyt pierwszego nazwania nieznanego. Podobną, choć naznaczaną nieopisywalnym trudem, drogę przechodzą osoby dotknięte udarem. Wracanie do życia często jest żmudną wędrówką poprzez powrót do słów. Patrzyłam na ojca, którego mali synowie uczyli od nowa mówić. Jak on uczył ich kilkanaście lat wcześniej. Słowa. Dar.
Gdy odszedłeś, słowa przyjaciół były jak tealighty pojawiające się w naszej dolinie pełnej cienia. A przecież tak trudno je czasem znaleźć, by były w sam raz. Nie za wielkie, nie za małe. Niebanalne, dyskretne. Ciche, ale słyszalne. Słowo może być sednem obecności. Jest ważne, czasem bezcenne. Słowo daję…
SMS, po angielsku Short Message Service, oznacza krótką wiadomość tekstową.
„Dbaj o siebie. Będę Cię otulać kocykiem modlitwy, żebyś mogła płakać w spokoju”.
„Zastanawiam się, czy «jak się miewasz?» to dobre pytanie. Nie wiem. Melduję zatem jedynie, że nieustająco pamiętam. Nie pisałam dotychczas, bo wydawało mi się to oczywiste – ale jakbyś chciała się kiedyś spotkać, pogadać, popłakać, pomodlić się, polepić z gliny, pomilczeć czy cokolwiek innego, czego teraz potrzebujesz, to jestem. A jeśli nie, to też rozumiem i otulam”.
„Słyszę tak wiele w Tobie – ból, wiarę, determinację, nadzieję, bezsilność, zmaganie, zmęczenie, tęsknotę za sensem, bliskością. Wcale się nie dziwię, że teraz Ci ciężej. Magdo, powiedziałaś, że żałoba to trochę takie nurkowanie w ciemność, gdzie z każdym kolejnym metrem ciśnienie rośnie i nie wiadomo, ile to potrwa i czy kiedyś będzie dno, od którego będzie się można odbić. Melduję więc tylko, że w razie czego jestem na brzegu i co jakiś czas będę nawiązywać łączność. Chyba że nie będziesz chciała, to też zrozumiem. Ty najlepiej wiesz, czego tam w głębinach potrzeba”.
„To może potrwać… a tymczasem modlę się o stały dopływ powietrza z Góry”.
„Dzień dobry! Dzisiaj pytanie może prozaiczne, ale istotne – czy pamiętasz, żeby jeść? Czy ktoś Cię karmi czasem? Masz jakieś jadalne zapasy na momenty bezsilności? To ważne”.
„Wynurzanie to pewnie długi proces, towarzyszę Ci nieustająco, choćby to miało potrwać lata, a nie miesiące. Pamiętaj o przystankach dekompresyjnych”.
„Piszesz, że trwa wynurzenie, że światełko widać, choć jeszcze niepewne i przerywane. Jak sygnał kodem Morse’a «jest nadzieja». Kontempluję scenę z Magdaleną w ogrodzie i trudno mi spojrzeć na Jezusa inaczej niż na zimnego drania, który jej nawet nie przytulił. W takim momencie! Nie masz czasem o to żalu do Niego?”
„Naprawdę myślisz, że Jezus przytulił Magdalenę? Mówisz, że Jan zapisał to, co było ważne dla nas, nie dla nich, a Jan uszanował tę intymność? Nie wiemy przecież też o Jego spotkaniu z Matką. A przecież gdyby go nie było, Maryja byłaby rano przy grobie. Może masz rację? Bóg zaskakuje. Wszystkim. Także tym, jak prowokuje do pytań, do wkurzenia się na Niego, do szukania odpowiedzi, do myślenia, do odczuwania. Do odnajdywania Go w najbardziej zaskakujących miejscach…”
Słowo Ma Siłę.
Primo
Primo (wł. pierwszy) nazywał się tak, bo był naszym pierwszym wspólnym psem. Wymarzony, mądry i piękny owczarek niemiecki przyszedł do nas jako mała zagubiona kulka. Był najmłodszy z rodzeństwa, miał dłuższą od braci sierść, melancholijne oczy i łapy, które nie zawsze nadążały za pomysłami. Szybko nauczył się funkcjonowania naszego pełnego ludzi domu. Starsi synowie budzili psi respekt. Z uśmiechem patrzyliśmy na jego relacje z najmłodszym synem. Byli niemal rówieśnikami, rozumieli się w mig, czasem obaj chodzili na czworakach, potem Primo przerósł Franka, który po jakimś czasie go przegonił. Czasem bawili się jak dwa małe szczeniaczki, czasem razem zasypiali, kotłując się na środku pokoju. Primo czuwał nad nami, nie spał, póki wszyscy nie położyli się spać. Pilnował drzwi, a gdy była burza albo fajerwerki, nie chował się, tylko patrząc w niebo, szczekał na pioruny. Zawsze wygrywał, nawet najpotężniejsze burze odchodziły. Primo znużony, ale zadowolony z solidnie wykonanej roboty, sprawdzał, czy wszyscy są bezpieczni, i szedł spać. Zwykle z jednym okiem czuwającym, półprzymkniętym.
Pewnego dnia wyszliśmy na spacer niedaleko domu. Franek miał trzy lata, Primo był już silnym, młodym wilczurem. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Potem wszystko działo się błyskawicznie. Nie zauważyliśmy masywnego pitbulla w pełnym pędzie, jak na polowaniu, wpadającego wprost na dziecko. Jednak Primo go widział. Tuż przed synem przeciął mu drogę, a pitbull w furii wbił zęby w kark naszego psa. Dziecko upadło, szczęka napastnika zablokowała się na szyi wilczura. Z trudem uwolniliśmy Prima. Był ciężko ranny. Syn głaskał jego głowę, a pies lizał jego ręce. Po operacji długo dochodził do siebie. Ile razy widziałam głęboką bliznę ukrytą pod sierścią, tyle razy ogarniała mnie wdzięczność za uratowanie syna. Primo, przyjaciel.
Lubiliśmy wspólne wakacje. Jeździliśmy dużo na rowerach, a pies biegł wtedy przy nas z najszczęśliwszą miną świata. Był niezmordowany – pokonywał dziesiątki kilometrów, a potem razem z nami kąpał się w jeziorze. Przy ognisku potrafił pilnować kiełbasek, bo przecież to było jedzenie jego chłopaków. Czekał na swoją kolej ze stoickim spokojem. Jak typowy pies pasterski zaganiał nas do stada, nawet pływając.
Gdy poszedłeś do szpitala, Primo zaczął mocno chorować. Był już psim staruszkiem. Mądra pani weterynarz, która opiekowała się nim od szczeniaka, powiedziała, że pewnie już by odszedł, ale czeka na powrót swojego pana. Rzeczywiście przez długie miesiące nasłuchiwał Twoich kroków, spał pod drzwiami wejściowymi gotowy witać Cię jak zawsze – młynkiem wokół nóg. Smutniał, bo nie starczało mu już sił na czekanie. Nie wiem, czy wiedział, że tu już się nie spotkacie. Pewnego dnia zasnął na zawsze na kolanach Janka. A my wiedzieliśmy, że pewnie tego wieczoru gdzieś na niebieskich łąkach poszliście razem na długi, długi spacer…
Risotto
Różne są przyjaźnie. Czasem idą z nami od piaskownicy. Jak pierwsza przedszkolna miłość pozostają w sercu, w pamięci. Czasem przychodzą w szkole i towarzyszą przez lata dorastania, dorosłości. Część z nich wygasa, kieruje się w inną stronę, pozostawiając po sobie pamięć wspólnych przygód, razem spędzonych dni, dokonanych odkryć. Czytanie wierszy, które przemawiały jak nigdy później. Spory o Hamleta, kłótnia o magdalenki Prousta, o Stachurę i Hłaskę. Sroga polonistka, dzięki której przez pierwsze trzy lata na uniwersytecie prawie nie musiałam się uczyć. Historyk, który opowiadał o przeszłości tak, jakby osobiście spotkał Jagiełłę. Sukienki na studniówki, do nocy robiony wielki baobab w sali gimnastycznej. Szepty i śmiechy na całe gardło. Nie sposób tego zapomnieć. I powtarzanie za Staffem, gdy wychowawczyni przywoływała nas do porządku:
Bo coś w szaleństwach jest młodości,
Wśród lotu wichru, skrzydeł szumu,
Co jest mądrzejsze od mądrości
I rozumniejsze od rozumu.
Są też przyjaźnie spotkane później, na wielu etapach życia. Wrastają w nas, zapuszczają korzenie. Łączą jak subtelne nitki, dzięki którym powstaje delikatna tkanina relacji, bliskości, wspólnoty.
Lubiliśmy chodzić na randki – także po ślubie. To był czas dla nas. Gadanie, wspólne patrzenie na dzieci, ich sprawy, sukcesy i kłopoty. Rozmowy, które trzeba prowadzić niespiesznie. Słowa wypowiadane starannie, słuchane całym sobą. Włosi, gdy tak słuchają, mówią sono tutt’orecchio – „jestem cały uchem”. To ważne, by czasem zamienić się w słuch. By nie zagadać, nie zasłonić tego, co ważne.
Szczególnie lubiliśmy niewielką włoską restaurację. Prowadził ją Włoch Roberto. Kiedyś przysiadł się do nas i opowiadał swoją historię o tym, jak kucharz, żeby dobrze zrobić risotto, musi przez kilka tygodni przyglądać się tajnikom harmonijnego połączenia smaków. O winie robionym z winogron rosnących na oślich bobkach. O szafranie i piosenkach, które śpiewał, czasem przynosząc gitarę. Najbardziej lubiłeś czarne risotto. Roberto śmiał się czasem i kusił Cię innymi daniami. Próbowałeś, ale i tak risotto nero wygrywało z całym menu. „U Włocha” świętowaliśmy różne nasze okazje. Umawialiśmy się z przyjaciółmi na kolacje. Z naszymi dzieciakami na celebrowanie ich sukcesów.
Gdy Roberto dowiedział się, że jesteś ciężko chory, w szpitalu, mimo dalekiej drogi chciał jechać do Ciebie z czarnym risottem. Nie zdążył. Nie zdążyliśmy. Potem dostawaliśmy od niego słowa pełne dobra. Oswajaliśmy od nowa znaną przestrzeń, nasze ulubione miejsce w kąciku.
Na różne sposoby możemy sobie towarzyszyć, gdy kończy się czyjś świat. Czasem przypadkowe spotkanie może poprowadzić aż do granic wieczności. Nie warto się bać. Lepiej iść z tym, co mamy najlepszego. Z delikatnością, przyjaźnią, troską, która czasem przybiera postać risotto nero.
Nudno jest tu bez ciebie. Nudno do obłędu!
Jestem jeszcze wraz z wiewiórką i pieskiem,
Piszę, czytam i palę, wciąż mam oczy niebieskie,
Lecz to wszystko tylko siłą rozpędu.
Wciąż jeszcze świt jest szary, zmierzch
niebiesko-złoty
Dzień przechodzi na jedną, noc na drugą stronę
I róże zakwitają bez wielkiej ochoty:
Bo tak są już przyzwyczajone.
A jednak świat się skończył. Czy wy rozumiecie?
Świata nie ma i ja go nie stworzę.
Czas jest równy i cichy. Lecz czekajcie… może –
Może ja jestem już na tamtym świecie?
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Bez ciebie
Z Facebookiem to jest dziwna historia. Ma się znajomych, których często się nie zna, ale za to wiadomo, że byli właśnie na Bali. Lajkuje się zdjęcie w ich ulubionych kapciach. Cytat, który do nich przemówił. Uśmiecha się, gdy się widzi selfie na tle wodospadu Niagara albo plaży w Rowach. Jednak gdy spotka się tego człowieka w realu, nie za bardzo wiadomo, czy powiedzieć „Cześć”. Albo wyjść z anonimowości pytaniem: „Jak było w Rowach?”. Bo choć tyle o sobie wiadomo (on też zalajkował Ci zdjęcie na Twoim profilu, to w koszulce w łosie), można wyjść na stalkera albo po prostu szaleńca.
Któregoś dnia znalazłam na FB bardzo miłe zaproszenie na prezentację jakiejś niezwykle zmyślnej maszynki kuchennej. Zastanawiałam się, czy mam na to czas i ochotę, gdy zobaczyłam miejsce spotkania: Chicago, USA. Napisałam do zapraszającej mnie Ewy, znajomej z FB, że to chyba pomyłka, bo dzieli nas parę tysięcy kilometrów. I tak rozpoczęła się całkiem realna przyjaźń. Poznałam – na początku tylko online – całą rodzinę. Gdy przygotowywałam serię wywiadów o małżeństwach z 25-letnim stażem, to właśnie Ewa i jej mąż Konrad z ich romantyczną historią miłości stali się pierwszymi bohaterami cyklu. My także obchodziliśmy wtedy srebrne wesele. To niesamowity czas. Ćwierć wieku razem to zawrotne doświadczenie radości rodzicielstwa. Wspólne patrzenie na rozwój dzieci, pomysły, decyzje małe i wielkie. Ogarnianie skomplikowanego grafiku basenów, lekcji przeróżnych języków, kung-fu czy szkół muzycznych. Zachwyt macierzyństwem i ojcostwem, kryzysy, urządzanie domowego świata, plany na najbliższe wakacje i daleką przyszłość. Cudem znajdowany czas na randki i tworzenie rodzinnych rytuałów. Małżeństwa z 25-letnim stażem mogą być jak dobre wino. Dojrzałe, mocne, o ciekawej, latami wypracowanej barwie. O tym także opowiadali Ewa i Konrad. O pięknie bycia razem, które jest wymagającą, ale i fascynującą przygodą.
Nie pojechałam do USA, ale Ewa i Konrad przyjechali do mnie. Byli przy nas, gdy żegnaliśmy Ciebie. Kilometry nie stanowiły przeszkody, bym mocno czuła ich serdeczność. Kiedyś rozmawialiśmy przez telefon i Konrad opowiadał o swoim wymarzonym winie z toskańskiej winnicy Stinga. Dostał je w prezencie i bardzo się nim cieszył. Kilka dni później przyszła paczka z Ameryki, jak za bardzo dawnych czasów. Zdziwiłam się, bo nie czekałam na nic. Gdy ją otworzyłam, oniemiałam. To były czułe, przemyślane prezenty dla nas wszystkich. A na samym dnie, starannie zabezpieczone było… wino Stinga.
Z Facebookiem to jest dziwna historia.
Fragment książki Magdaleny Pajkowskiej Na brzegu światła. Listy o wdzięczności, Wydawnictwo WAM, 2025
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.
Magdalena Pajkowska