Jest paru takich autorów, z którymi zawsze warto skonfrontować własne intuicje. Jednym z nich jest Benedykt XVI.
Dawno temu duże wrażenie zrobiła na mnie zasada, którą zadeklarował pewien znany niegdyś dziennikarz. Mawiał on: „Zanim napiszę o czymś jedną stronę tekstu, muszę przeczytać sto stron tego, co inni już na ten temat powiedzieli”. Nie jest to przyznanie się do powielania opinii, ale konstatacja faktu, że nie poruszamy się w intelektualnej próżni. Być może podana tu proporcja (jedna strona/sto stron) jest przesadą, którą przejąłem się jako młody zakonnik, ale po latach wiem jedno – jest paru takich autorów, z którymi zawsze warto skonfrontować własne intuicje. Jednym z nich jest oczywiście Benedykt XVI.
Rozmyślając o popularności terapii wśród katolików, powróciłem do encykliki Spe salvi. Benedykt XVI pisze w niej m.in.: „(…) w naszych różnorakich cierpieniach i próbach stale potrzebujemy także małych i większych nadziei – życzliwej wizyty, uzdrowienia ran wewnętrznych i zewnętrznych, pozytywnego rozwiązania kryzysów, i tak dalej. W małych próbach te rodzaje nadziei mogą być nawet wystarczające. Jednak w prawdziwie wielkich próbach, w których muszę definitywnie postanowić, że przedkładam prawdę nad dobrobyt, karierę, posiadanie, staje się niezbędna pewność prawdziwej, wielkiej nadziei”. Papież nie twierdzi, że ludzkie formy pocieszenia są niepotrzebne, zwraca jednak uwagę, że ich skuteczność jest ograniczona. Zaryzykowałbym twierdzenie, że te „małe nadzieje” nie tylko nie pomogą nam w wielkich próbach, ale mogą nam przeszkodzić w ich przejściu, jeśli uzależnią nas od siebie i odzwyczają od cierpienia. A przecież, jak pisze papież, „zdolność do cierpienia z miłości do prawdy jest miarą człowieczeństwa. Ta zdolność do cierpienia zależy jednak od rodzaju i od miary nadziei, jaką nosimy w sobie i na jakiej budujemy. Święci, ponieważ byli pełni wielkiej nadziei, potrafili przejść wielką drogę »bycia-człowiekiem« w taki sposób, jak to przed nami zrobił Chrystus”.