Relacje Andrzeja Dudy z Donaldem Trumpem naprawdę pomogły Ukrainie.
Bob Woodword to nestor światowego dziennikarstwa i wpływowy autor literatury faktu. Choć Andrzejowi Dudzie w swej „Wojnie” poświęca tylko jeden rozdział, fragment ten może stanowić pomnik dorobku poprzedniego prezydenta. Woodward pisze bowiem, że dzięki swym bliskim relacjom z Donaldem Trumpem polski prezydent istotnie wpłynął na osłabienie izolacjonistycznego skrzydła Partii Republikańskiej i w efekcie – na większą militarną pomoc Stanów Zjednoczonych dla broniącej się Ukrainy. Wpływ polityczny Donalda Trumpa na Kongres (mimo przegranych wyborów w 2020 roku) oficjalnie uznał prezydent Biden, gdy apelował do poprzednika o ponadpartyjne poparcie zmian w prawie imigracyjnym.
Historia ta dowodzi, że przy umiejętnej argumentacji i świadomości zaangażowanych interesów Polska może nie tylko być wschodnim obserwatorium Zachodu, ale może też być czynnikiem oddziałującym na politykę amerykańską. Kogoś te wnioski z książki Woodworda mogłyby zaskoczyć, ale realna polityka bywa tym skuteczniejsza, im bardziej przekazuje swe stanowisko, im bardziej angażuje innych, a nie epatuje własną „skutecznością”. Chwalenie się nią rzadko służy czemukolwiek prócz osobistej próżności polityków.
Jeśli chodzi o geopolityczną rolę Polski, teoretycy relacji międzynarodowych zawsze znali wagę naszego kraju, niekiedy dla nas przytłaczającą. Ale nawet ci, którzy jej nie rozumieli, mogli się o niej przekonać w czasie toczącej się wojny.
Na Ukrainie bodaj najpopularniejszym politykiem europejskim czasu wojny stał się premier Wielkiej Brytanii, Boris Johnson. Woodward pisze, że jesienią 2021 roku, gdy Merkel i Macron byli przekonani, że Putin tylko straszy, Johnson był świadom, że wojna się zbliża. Zadzwonił więc do Putina, by przestrzec go przed konsekwencjami najazdu na Ukrainę, uświadomić mu, że Ukraina otrzyma wsparcie Zachodu. Potem, gdy już wojna wybuchła, za tą deklaracją brytyjską poszły czyny. Żaden zachodnioeuropejski rząd nie wykazał takiego zmysłu solidarności europejskiej jak brexitowy gabinet Johnsona.
W tej samej telefonicznej rozmowie premier Zjednoczonego Królestwa powiedział jednak Putinowi, że przyjęcie Ukrainy do NATO nie wchodzi w grę w przewidywalnej przyszłości, więc wywoływanie sporu wokół tej sprawy dowodzi jedynie szukania pretekstu do agresji. Dziś powtarza to prezydent Trump. Przyjęcie nowego państwa do Przymierza Atlantyckiego wymaga zresztą bezwyjątkowej zgody wszystkich należących do NATO państw. Tak stanowi art. 10 traktatu waszyngtońskiego. Po co więc były deklaracje takie jak na przykład wicemarszałka Terleckiego, który tuż przed wybuchem wojny wołał w parlamencie ukraińskim, że „nie wyobraża sobie NATO bez Ukrainy”. I co teraz? Terlecki wezwie do wystąpienia z sojuszu? Zaproponuje zastąpienie NATO propagowaną przez Niemcy „obroną europejską”? I cóż dały Ukrainie te okrzyki? Czy podniosły autorytet Rzeczypospolitej?
Premier Johnson nie był jedynym przywódcą Zachodu, który na przełomie lat 2021/22 rozmawiał z Putinem. Regularnie dzwonili do niego prezydent Francji i kanclerz Niemiec. Prezydent Biden zachęcał do tych rozmów, uważając, że przydadzą się choćby jako sondaż. Nasi przywódcy krytykowali je, twierdząc, że z Rosją się nie rozmawia. Teraz rozmawia z nią prezydent Trump. A my, nawet jeśli nie rozmawiamy, powinniśmy przynajmniej prezydentowi USA przekazać, co jest ważne dla bezpieczeństwa Polski w wypadku zakończenia wojny. A dwie rzeczy są najistotniejsze: demilitaryzacja Królewca i wycofanie wojsk rosyjskich z Białorusi.