Dlaczego ludzie nienawidzą innych albo nimi gardzą? Z lęku. Podkreślam słowo lęk, a nie obawę. Strach i obawa mają pewne racjonalne źródła, a lęki mogą być całkowicie urojone i nie mieć żadnego związku z rzeczywistością.
09.06.2025 13:34 GOSC.PL
Choć skala emocji, które po obu stronach politycznej barykady wywołał wyborczy wynik, nie jest chyba aż tak duża, jak można się było spodziewać, w przestrzeni publicznej pojawiają się wypowiedzi, które lotem błyskawicy obiegają internet, prowokując albo nienawiść, albo pogardę. Dziś rano dotarł do mnie komentarz Marcina Gortata, jednego z najlepszych polskich koszykarzy w historii, który utyskiwał na mieszkańców wsi i małych miasteczek. Gortat przekonywał, że nie możemy sobie pozwolić na sytuację, w której osoby żyjące na prowincji decydują o tym, jak ma funkcjonować państwo.
Podejrzewam, że słowa te wywołają oburzenie. Jedni uznają je za niedozwolone, bo wykluczają dużą grupę obywateli z życia publicznego na podstawie prezentowanych poglądów. Inni z kolei utwierdzą się w przekonaniu, że w swoim przekonaniu o „ciemnogrodzie” nie są osamotnieni. Ba, nawet więcej – że taki pogląd jest uprawniony, skoro wypowiadany jest przez jakiś medialny autorytet.
Przed dwoma tygodniami pisałem o wzmacniającej się kulturze siły i przemocy, która zakorzeniona jest w nienawiści i pogardzie. Myślę, że nie można się jednak na tym zatrzymać. Warto bowiem próbować zrozumieć, skąd ten proces się bierze. Innymi słowy, trzeba odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ludzie nienawidzą innych albo nimi gardzą . Powodów jest pewnie bardzo wiele, ale mi do głowy przychodzi jeden – lęk. Nienawidzimy i przyzwalamy sobie na stosowanie przemocy, kiedy się boimy lub czujemy się bezradni. Każdy rodzic doskonale wie, że kiedy wszystkie metody wpłynięcia na dziecko zawodzą, w głowie pojawia się myśl, żeby takiej krnąbrnej latorośli przyłożyć. Dlatego nasze „nienawiści” doskonale oddają społeczne lęki, które często mogą być zupełnie nieuświadomione albo trudne do zauważenia na pierwszy rzut oka. Podkreślam jednak słowo lęki, a nie obawy. Różnica polega na tym, że strach i obawa mają pewne racjonalne źródła, a lęki mogą być całkowicie urojone i nie mieć żadnego związku z rzeczywistością.
Jeśli miałbym szukać społecznych lęków, które determinują zachowania Polaków, oraz źródeł tych lęków, mój wzrok pada na dwa wydarzenia z ostatnich lat. Pierwszym z nich jest pandemia COVID-19. Wyparliśmy ją już z pamięci, mało kto o niej wspomina. Jeśli w ogóle się pojawia, to w narzekaniu na antypandemiczne obostrzenia. To, że w wyniku epidemii, w bezpośredni lub pośredni sposób, zmarło ponad 200 tysięcy Polaków, nie zostało w żaden publiczny sposób „przetrawione”. Uciekliśmy od tego. Drugim wydarzeniem jest agresja Rosji na Ukrainę. Choć po upływie ponad trzech lat nie śledzimy już doniesień z frontu, i bardziej przejmujemy się Ukraińcami mieszkającymi w Polsce niż rosyjskim zagrożeniem, to wcale nie oznacza, że przestaliśmy się bać powtórki Buczy czy Irpienia, ale nad Wisłą.
Skoro zaś mowa o Ukraińcach, sami w sobie są oni też źródłem naszego lęku o utratę dobrobytu, który wypracowaliśmy w ostatnich kilkunastu latach. Nie da się bowiem ukryć, że staliśmy się zamożnym społeczeństwem, które ma już co tracić. Dotyczy to zresztą także niechęci zamożniejszych członków społeczeństwa wobec osób biedniejszych. Narzekanie na 500 plus i inne transfery społeczne w klasie średniej bierze się prawdopodobnie głównie z tego, że klasa ta obawia się utraty swojej przewagi nad klasą ludową, a tym samym doświadczenia społecznej degradacji.
Z tego samego powodu kulturowo zaczęliśmy (wybaczcie to słowo, ale moim zdaniem adekwatnie oddaje ono rzeczywistość) nienawidzić dzieci – nie dość, że są „pretekstem” uzasadniającym społeczne transfery, to na dodatek stanowią dla zwłaszcza młodszych dorosłych zagrożenie dla możliwości realizacji ich aspiracji – i zawodowych, i czysto prywatnych. W efekcie coraz częściej wolimy pozbyć się dzieci z przestrzeni publicznej z obawy, żeby przypadkiem się nimi nie „zarazić”. Podobną strategię stosujemy wobec seniorów czy osób z niepełnosprawnościami, a także imigrantów. Oni wszyscy są słabsi, czegoś potrzebują, a w efekcie dybią na nasze ciężko wypracowane zasoby. Lepiej uczynić ich „niewidocznymi”.
Dominującą odpowiedzią na wspomniane lęki nie jest jednak poszukiwanie rozwiązań na poziomie wspólnotowym, ale strategia „ratuj się kto może”. Wyprowadzka i praca zdalna, zakup broni, nabycie nieruchomości w Hiszpanii, posłanie dziecka do prywatnej szkoły, inwestowanie w bitcoiny, etc. Nie chodzi mi o to, aby krytykować powyższe strategie, bo często są one jakoś tam zrozumiałe. Idzie raczej o pokazanie, że wspólnotowo zgadzamy się, iż dominujące modus operandi powinno bazować na powiedzeniu „umiesz liczyć, licz na siebie”. W takim sposobie myślenia i działania nie ma jednak za wiele miejsca na solidarność i troskę o innych, zwłaszcza nienależących do naszej najbliższej rodziny.
To jest dziś dominująca opowieść także w polityce, bo liderzy partyjni znają wyniki badań społecznych i wiedzą, czego ludzie od nich oczekują. Problem pojawia się, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, kiedy zestawimy ze sobą strategię „ratuj się kto może” z wezwaniem Jezusa do braterstwa i jedności. Napięcie pomiędzy tymi dwiema postawami będzie jedynie narastać i rozrywać nie tylko społeczeństwo, ale także sam Kościół. Pytanie, czy jako chrześcijanie będziemy gotowi opowiedzieć się po stronie braterstwa w sytuacji, w której cały zalękniony świat będzie biegł w przeciwnym kierunku. Czy zdążymy usłyszeć Jezusowe „nie lękajcie się!”?
Marcin Kędzierski
Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.