Żeby kogoś zrozumieć, powinniśmy poznać jego rodzinę, pochodzenie, doświadczenie życiowe. W przypadku papieża Franciszka wszystkie drogi prowadzą do Buenos Aires.
Wszyscy papieże bywali czasem krytykowani. Franciszek spotykał się jednak z krytyką bardzo mocną i częstą. Znamienne, że większość z tych, którzy twierdzili, że Ojciec Święty czegoś nie rozumie albo nie chce rozumieć, nie zadawali sobie pytania, czy aby na pewno oni rozumieją Franciszka. A może z perspektywy „końca świata”, gdzie się wychował i przeżył 77 lat, różne sprawy wyglądają zupełnie inaczej? Warto się zastanowić, co zadecydowało, że papież kładł nacisk na te, a nie inne problemy. Jakie doświadczenia sprawiły, że jego wypowiedzi były czasem uznawane za niezręczne, a on sam musiał wyjaśniać, o co mu naprawdę chodziło.
Papież ubogich
Pierwszą charakterystyczną cechą tego pontyfikatu, którą od razu zauważyli wszyscy komentatorzy, było położenie ogromnego nacisku na pomoc ubogim. Oczywiście wszyscy Europejczycy rozumieją, że w Ameryce Południowej problem ubóstwa jest bardzo poważny. Nie znając jednak dobrze tego problemu, nie doceniają ani jego skali, ani konsekwencji. Zwykle mówi się, że w Ameryce Południowej duże miasta otoczone są slumsami. W Buenos Aires jest inaczej. Na dzielnice nędzy, zwane tam villas miseria lub barrios pobres, można się natknąć w każdej części miasta, również w centrum, bardzo blisko dzielnic zamieszkanych przez ludzi zamożnych. Takich biednych osiedli jest w centralnej części stolicy Argentyny aż 31. Władze kraju oceniają, że mieszka w nich łącznie około 400 tys. ludzi.
Jorge Mario Bergoglio wychował się w dzielnicy Flores, składającej się z dwóch części – północnej, gdzie mieszkają ludzie średniozamożni, i południowej, zasiedlonej przez nędzarzy. Widok tej drugiej musiał być dla niego bolesny. Ludzie żyjący w walących się ruderach, grzebiący w śmieciach, narażeni codziennie na przypadkową śmierć w krwawych porachunkach między członkami gangów narkotykowych… Można podejrzewać, że troska papieża o ludzi biednych miała korzenie w obserwacjach poczynionych już w dzieciństwie.
Jako kapłan, a potem arcybiskup Buenos Aires był znany jako duszpasterz ubogich. Posługiwał w dzielnicy zwanej Villa 21-24. Pod tym dziwnym „kryptonimem” kryje się największe barrio pobre w stolicy Argentyny. Znajduje się w południowej dzielnicy Barracas i liczy ponad 45 tys. mieszkańców. Kard. Bergoglio przyjeżdżał tam często, odprawiał Mszę, rozmawiał z ludźmi i chętnie przyjmował zaproszenia do ich domów. Pomógł wyjść z nędzy i znaleźć pracę wielu osobom.
Dla kard. Bergoglia zajmowanie się ubogimi było czymś oczywistym już od chwili, kiedy usłyszał głos Boga. Stało się to, gdy miał 17 lat i przystąpił do spowiedzi w swoim kościele parafialnym. „W czasie spowiedzi stało się coś dziwnego, nad czym nie mogłem zapanować, tak jakby ktoś zaskoczył mnie ciosem, gdy miałem opuszczone ręce. Nagle uświadomiłem sobie, że Bóg na mnie czeka, że czekał na mnie cały czas ze swoją miłością i wyrozumiałością. Kiedy wyszedłem z kościoła, wiedziałem już, że chcę zostać księdzem” – opowiadał. Wiele lat później, kiedy został biskupem, na swoje zawołanie wybrał cytat z pism św. Bedy Czcigodnego: Miserando atque eligendo (Spojrzał z miłosierdziem i wybrał). „Tak właśnie było ze mną wtedy. Bóg spojrzał na mnie z miłosierdziem i wybrał mnie. To teraz jest także moja dewiza duszpasterska. Tak właśnie chcę postępować z ludźmi, naśladując Pana. Chcę patrzeć na nich z miłosierdziem, jakbym wybierał ich dla Niego” – opowiadał kard. Bergoglio w książce „Jezuita”, wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Francescę Ambrogetti i Sergia Rubina w 2010 roku, jeszcze przed wyborem na Stolicę Piotrową.
Papież migrantów
Franciszek nie był migrantem, ale migrantami była cała jego rodzina. Sytuację tych ludzi rozumiał więc na pewno lepiej niż my.
Ojciec papieża przybył do Argentyny z włoskiego Piemontu. Matka urodziła się w Buenos Aires, ale była córką imigrantki również z Piemontu i Argentyńczyka, którego rodzice pochodzili z Genui. Rodzina ojca przyjechała do Buenos Aires 15 stycznia 1929 r. Argentyna w tamtych czasach była uważana za kraj bardzo szybkiego rozwoju, niemal nieograniczonych możliwości zatrudnienia i wielkich szans dla każdego, kto zdecydowałby się tam osiedlić. Dziś trudno w to uwierzyć, bo – wyniszczona rządami populistów i nieustającym ciągiem przeplatających się w XX wieku okresów anarchii i wojskowych dyktatur – jest krajem dość ubogim. Większość imigrantów zatrzymywała się wówczas w Buenos Aires. Jak mówi się w Argentynie, imigranci nie chcieli mieszkać nad oceanem i patrzeć w kierunku swych rodzinnych lądów. Męczyła ich nostalgia. Większość szukała mieszkania w okolicach Buenos Aires oddalonych od portu. Miasto rozbudowywało się więc coraz bardziej w głąb lądu. W takiej dzielnicy zamieszkali też Bergogliowie. Rodzice przyszłego papieża kupili dom przy ul. Membrillar 531.
Na początku lat trzydziestych światowy kryzys dotarł do Argentyny. Jak się potem okazało, złote lata gospodarki tego kraju miały odejść na bardzo długo, być może już na zawsze. Do tej pory kraj nie odzyskał dawnego znaczenia i dobrobytu. Dziś sytuację Argentyny paradoksalnie dodatkowo pogarsza fakt, że wraz z Chile jest krajem Ameryki Łacińskiej, w którym poziom życia i tak jest najwyższy. Z sąsiednich państw, zwłaszcza z Paragwaju, przybywają tysiące nielegalnych imigrantów, którzy liczą na to, że w Argentynie będzie im mimo wszystko łatwiej przeżyć niż w ojczyźnie. Dlatego liczba ludzi w osiedlach nędzy stale rośnie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat powiększyła się o ponad sto procent.
Papież spontaniczny
Często wytykano Franciszkowi pochopne, spontaniczne wypowiedzi, które potem trzeba było prostować. Sam papież często z pokorą powtarzał, że jego pierwsza reakcja zwykle jest nieadekwatna do sytuacji. „Wszystko działo się w moim życiu tak strasznie prędko, tak szybko Bóg obdarzył mnie brzemieniem odpowiedzialności. Wkrótce po święceniach i trzeciej probacji zostałem opiekunem nowicjatu, a dwa i pół roku później prowincjałem jezuitów. Musiałem się wszystkiego uczyć na własnych błędach, już sprawując te funkcje. Popełniłem wiele błędów i grzechów. Wyznam, że mam jeszcze jedną poważną wadę. Kiedy jestem czymś zaskoczony, wszystko jedno: pozytywnie czy negatywnie, zawsze moja pierwsza reakcja jest błędna i potem jej żałuję. Muszę mieć trochę czasu na przemyślenie sprawy. Żałuję wielu moich spontanicznych, błędnych reakcji” – mówił kard. Bergoglio w książce „Jezuita”.
Jego naturalny, skromny sposób bycia początkowo w Europie zaskakiwał. Ludzie dziwili się, że następnego dnia po wyborze na papieża poszedł pieszo zapłacić rachunek w rzymskim hotelu, w którym mieszkał w czasie konklawe. Pojawiły się nawet żarty rysunkowe, na których skruszony słucha potulnie, ze spuszczoną głową oskarżycielskiej przemowy recepcjonisty: „Jak to, zameldował się pan jako Jorge Mario, a widzę, że w rzeczywistości ma pan na imię Franciszek. Proszę na przyszłość meldować się pod właściwym imieniem, bo zawiadomię policję”.
Potem pojawiły się oskarżenia dziennikarzy, którzy zaczęli się doszukiwać w zachowaniu Franciszka wystudiowanej pozy, fałszywego schlebiania ludziom, skromności „na pokaz”. Te podejrzenia były czasem nieświadomie podsycane przez dziennikarzy życzliwych, którzy z kolei zachwycali się skromnością papieża, niemal licytując się w wynajdywaniu nie zawsze prawdziwych przykładów. Nie jest chociażby prawdą to, że jako arcybiskup Bergoglio nie miał żadnego sekretariatu ani rzecznika. Jako kardynał w Buenos Aires jeździł zwykle metrem, ale jak tłumaczył, dlatego, że metro jest tam znacznie szybsze od samochodu.
Komentatorzy z Europy nie doceniają Argentyńczyków, którzy natychmiast wyczuliby fałsz i pozę w zachowaniu swojego pasterza. Na tamtym kontynencie niesłychanie ceni się szczerość i otwartość, natomiast dyskwalifikuje się grzeczność „na pokaz”.
Papież dialogu
Wiele zarzutów wysuwanych przeciw Franciszkowi dotyczyło jego postawy ukierunkowanej na dialog i łagodzenie sporów. Wytykano mu na przykład obecność na spotkaniach z szamanami pogańskich wierzeń. Tymczasem życie religijne w Ameryce Południowej jest bardzo odmienne od naszego, a doświadczenie tamtejszych księży podpowiada im raczej delikatne przekonywanie błądzących wiernych niż surowe potępienie. Nawet przejawy religijności, które my uznalibyśmy za demoniczne, nie są tam tak ostro zwalczane jak w Europie, bo tamtejsi księża wiedzą, że to relikty starych indiańskich czy afrykańskich wierzeń, przekazywanych siłą tradycji z pokolenia na pokolenie. Ewangelizują więc jak misjonarze, stopniowo, unikając ostrej konfrontacji z tradycją, którą nazywają pobożnością ludową.
W Argentynie jest na przykład popularny kult San La Muerte (Święty Śmierć), odpowiednik meksykańskiej Santa Muerte (Święta Śmierć). To pogańskie ubóstwienie śmierci jest zdecydowanie odrzucane przez Kościół, choć wielu czcicieli San La Muerte regularnie chodzi na Msze. Jednocześnie jednak składają ofiary z żywności i papierosów na budowanych w całej Argentynie ołtarzykach z figurką przedstawiającą kościotrupa z kosą. Pogański kult dostał się do Argentyny wraz z indiańską ludnością przybywającą z jeszcze biedniejszego Paragwaju w poszukiwaniu lepszego życia. Został jednak przyjęty przez wielu ludzi o europejskich korzeniach.
Oprócz kultu San La Muerte istnieje też zjawisko spontanicznego „wynoszenia na ołtarze” rzekomych świętych gauchos. Gauchos to pasterze bydła, argentyńscy kowboje, postacie charakterystyczne dla argentyńskiej prowincji do końca XIX wieku. Otacza ich swoista legenda, jako ludzi hardych, honorowych, wolnych i nieujarzmionych. Również w Europie istniały legendy związane z „Janosikami” czy „Robin Hoodami”, ale w Argentynie mają one wymiar religijny. Najpopularniejszym „świętym gaucho” jest Antonio „Gauchito” Gil, przedstawiany na figurkach z krzyżem i czerwonym tłem. Jego „ołtarzyki” są rozsiane po całej Argentynie, a kult jest społecznie tolerowany. W Buenos Aires można zobaczyć bardzo wiele samochodów, które mają przyczepioną czerwoną wstążkę albo na zewnątrz – do zderzaka czy tablicy rejestracyjnej, albo w środku – do lusterka. To znak czcicieli Gauchito Gila. To jednak nie znaczy, że ci ludzie modlą się do niego. Raczej traktują czerwoną wstążkę jako amulet przynoszący szczęście.
Papież negocjator
Franciszka dość często oskarżano o „lewicowość”, a także krytykowano za postawę po agresji Rosji na Ukrainę, gdy długo unikał wskazania agresora i odwiedził rosyjską ambasadę. Przypomnijmy, że tuż po konklawe w 2013 roku prasę w całej Europie zalały analizy przedstawiające Franciszka jako prawicowego ekstremistę, kolaborującego w przeszłości z wojskową juntą Argentyny. Oskarżenia szybko okazały się wyssane z palca. Dlaczego się pojawiły?
Jorge Bergoglio w latach 1973–1979 był prowincjałem argentyńskich jezuitów. W tym czasie Argentyna stała na skraju wojny domowej pomiędzy lewicą i prawicą. Do władzy doszła junta wojskowa, która w walce politycznej uciekała się do tortur i morderstw. Wśród jezuitów było natomiast wielu zwolenników teologii wyzwolenia, którzy rzucali wyzwanie rządzącym generałom. W tej sytuacji prowincjał Bergoglio musiał lawirować. Ratował jak mógł lewicujących jezuitów, jednocześnie próbując ich dyscyplinować, bo jako księża posuwali się za daleko. Lewica krytykowała go za to, że negocjuje z generałami, a prawica za to, że potępia jej zbrodnie.
Sprawowanie funkcji prowincjała okazało się dla ks. Bergoglia tak ciężkim brzemieniem, że po zakończeniu kadencji w roku 1979 odsunął się w cień. To „ukrycie” zakończyło się w 1992 roku, kiedy został mianowany biskupem pomocniczym Buenos Aires. Sześć lat później został prymasem i metropolitą najważniejszej archidiecezji Argentyny.
Wydaję się, że doświadczenia papieża z czasów, gdy był prowincjałem jezuitów, tłumaczą ostrożność, z jaką wypowiadał się o Rosji. Zapewne miał nadzieję, że zostanie poproszony o negocjacje z Władimirem Putinem, tak jak negocjował niegdyś z generałem Jorge Rafaelem Videlą, dyktatorem Argentyny. Niestety tak się nie stało. Postawa koncyliacyjna przyniosła teraz Franciszkowi tak samo gorzkie owoce jak pół wieku wcześniej, kiedy był prowincjałem jezuitów.
Leszek Śliwa
Zastępca sekretarza redakcji „Gościa Niedzielnego”. Prowadzi także stałą rubrykę, w której analizuje malarstwo religijne. Ukończył historię oraz kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim. Przez rok uczył historii w liceum. Przez 10 lat pracował w „Gazecie Wyborczej”, najpierw jako dziennikarz sportowy, a potem jako kierownik działu kultury w oddziale katowickim. W „Gościu” pracuje od 2002 r. Autor pierwszej w Polsce biografii papieża Franciszka i kilku książek poświęconych malarstwu.