„Biegam metodą wersetu z Ewangelii”. O nietypowej wielkopostnej ascezie

W Wielkim Poście zamieniam się w niedzielnego biegacza. Zakładam dres, wciągam buty, jeszcze tylko łapię werset Ewangelii – na czoło, na wargi, na serce – i wybiegam na swoją trasę. Pocę się, przeżuwam, dyszę – Ewangelią. Zbyt drastyczne? Zbyt naturalistyczne? Przecież to Wielki Post.

Marcin Cielecki

|

13.03.2025 00:00 GN 11/2025

dodane 13.03.2025 00:00

To nie przypadek, że Wielki Post następuje po karnawale. Człowiek łapie równowagę między pozornymi sprzecznościami. Pozornymi? Bawię się całym sobą, zatem i poszczę całym sobą. Te dwie rzeczywistości mają zupełnie inną dynamikę. Ale zawsze, w jednym i drugim, chodzi o to samo: chwałą Boga jest człowiek żyjący. Jestem sobą, gdy tańczę, tak jak jestem sobą, gdy się modlę.

Przebiec Wielki Post

Od jakiegoś czasu zauważam w sobie tę prawidłowość: gdy kapłan sypie mi popiół na głowę, zrywam się i biegnę. Środa Popielcowa zamienia się w moment mojego startu, zupełnie jakby odzywało się we mnie echo słów: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem” (2 Tm 4,7). Na razie meta jest wciąż przede mną. Przebieram zatem nogami kolejny rok z rzędu, aby zrozumieć siebie.

W myśleniu o postanowieniach wielkopostnych dominuje postawa wyrzeczenia. Nie będę, powstrzymam się, basta. A gdyby spróbować czegoś innego? Zamiast odmówić sobie, raczej sobie dołożyć? Bieganie pozwoliło mi zmienić sposób myślenia. Zamiast wyrzeczenia – mniej kawy, słodycze na bok – zadbać o siebie. To dopiero wyrzeczenie w zabieganym świecie ojca i męża. W zabieganym świecie zabiegany ja. Ten wysiłek zaczął porządkować siłą rzeczy inne obszary życia. Jeśli chcę pobiegać, to muszę siedzieć mniej przy komputerze, to trochę mniej muszę zjeść, to powinienem położyć się spać o rozsądnej porze. Nie jestem maratończykiem. Jestem typem, którego nazwałem niedzielnym biegaczem. Biegam 2–3 razy w tygodniu, bez żadnej presji wyników czasu czy dystansu. Jest tylko jeden warunek: haust Ewangelii. Czytam fragment i biorę sobie do serca proste wezwanie Jezusa. W trakcie biegu, odnajdując swój rytm i oddech, pozwalam, aby słowo wielokrotnie brzmiało w moim umyśle, w moim sercu i na moich ustach. Efekt? W walce o oddech i w zmaganiach z własnym ciałem słowo przylega do mnie. Uspokaja się mój umysł, ucisza pośród hałasu dnia. Czasem gubię wers, z którym wybiegłem. Wtedy powracam do swoich sprawdzonych wezwań: „Ufam Tobie, Panie Jezu” albo „Przyjdź, Panie Jezu”. Jaki to ma sens? Otóż pożytki widzę dwa. Przede wszystkim cała moja istota w trudnych chwilach zapamiętuje, aby wzywać Boga. Ufam, że to, czego nauczyłem się podczas biegania, przyda się w chwili ostatniej, w momencie biegu po wszystko. I druga rzecz: choć jest tu jakieś podobieństwo do modlitwy Jezusowej, to trzeba wyraźnie podkreślić, że bieganie nie jest modlitwą. Ale po wysiłku fizycznym znacznie lepiej się modli.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

Czytasz fragment artykułu

Subskrybuj i czytaj całość

już od 14,90

Poznaj pełną ofertę SUBSKRYPCJI

Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.
1 / 1
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Cielecki

Zapisane na później

Pobieranie listy