Żegnaj, Marzycielu

21 maja zmarł Jan A. P. Kaczmarek, wybitny kompozytor muzyki filmowej, który osiągnął sukces w Hollywood. W 2005 r. został uhonorowany Oscarem za muzykę do „Marzyciela” Marca Forstera.

Sam był marzycielem, który nie bał się podążać tam, gdzie niosła go muzyka. Emigrował do Stanów Zjednoczonych w 1989 r., kiedy miał 36 lat.

- Wyjeżdżając z Poznania, czułem, że łatwiej zdobędę sobie pozycję w Nowym Jorku niż w Warszawie, bo nasza stolica jest takim salonowym miastem, gdzie trzeba pić kawę w odpowiednim towarzystwie - powiedział mi w wywiadzie dla GN. - W Stanach bardziej się liczy talent, mniej układy towarzyskie. Dlatego namawiam młodych, żeby jechali tam spróbować. A jednak i tam szybko do niego dotarło, że funkcjonowanie na artystycznym rynku to wielka loteria fantowa:

- Najważniejsze, żeby biorący w niej udział kompozytor, taki jak ja, trafił na film, który odniesie sukces. To ostateczne kryterium oceny wartości jego dzieła. Jeżeli film nie zostanie zauważony przez krytykę czy festiwale, nie trafia na listę hitów – nie istnieje. Loteria polega na tym, że ocenia się nie to, co naprawdę umiemy, ale z czym się kojarzymy. Wybierają nas, myśląc, że jesteśmy odpowiedzią na ich zapotrzebowanie.

W 1992 r. dostał nagrodę za najlepszą muzykę teatralną w Nowym Jorku. Ale z pracy dla teatru nie był w stanie utrzymać żony i czworga dzieci, dlatego zdecydował się zająć muzyką komponowaną dla filmów. - Bo w Ameryce najważniejsze rzeczy dzieją się w filmie - był pewien. Udało mu się zwrócić na siebie uwagę, a potem sam decydował, kto na nią zasługuje, zasiadając w gronie piętnastu członków Akademii Filmowej, przyznających Oscary za muzykę.

W swoim dorobku ma tematy muzyczne stworzone do ponad 70 filmów fabularnych i dokumentalnych oraz polskich i amerykańskich spektakli teatralnych. Jest autorem muzyki m. in. do „Całkowitego zaćmienia" i "Placu Waszyngtona" Agnieszki Holland, „Hani" Janusza Kamińskiego, „Horsemen - jeźdźców Apokalipsy" Jonasa Akerlunda, „Aż po grób" Aarona Schneidera oraz „Dzieci Ireny Sendlerowej" Johna Kenta Harrisona. Kiedy zapytałam, czym jest dla niego muzyka, odpowiedział, że połączeniem z wyższym bytem. - Kiedy przychodzi do mnie, czuję, że jestem częścią jakiejś większej całości. Czasem się śmieję, że zmieniam się w medium i tylko przekazuję energię, którą mi przesyła Ktoś z góry.

Dojrzewanie

Urodził się 29 kwietnia 1953 r. w Koninie. Jego dziadek był skrzypkiem, grywającym na żywo do filmów w miejscowym kinie. Ale wnuczek nie chciał się uczyć gry na pianinie. - Jak słyszałem piękną muzykę, to dostawałem dreszczy, ale ćwiczenie było mi wstrętne - powiedział mi, wspominając tamte czasy. Z perspektywy patrzał na dzieciństwo jak na czas sielanki: - Pamiętam radość, kiedy padał wielki deszcz i na bosaka puszczaliśmy łódki w rynsztokach. Już w podstawówce założyliśmy z kolegami zespół muzyczny na trzy gitary. Nasz debiut był jednocześnie końcem działalności. W auli szkolnej wszyscy czekali podnieceni na nasz bigbit, a tu w dziesiątej minucie spalił się głośnik. Potem w liceum założyłem zespół bigbitowy „Manufaktura". Wtedy już mieliśmy solidną aparaturę kupioną przez szkołę i odnosiliśmy sukcesy. Potem stworzyliśmy niezły teatrzyk i kabaret „Ósemki”. Miałem 17 lat, kiedy do miejskiego domu kultury w Koninie przyjechał Michał Urbaniak, a w jego zespole grał Adam Makowicz. Byli taką inspiracją, że od razu założyłem trio jazzowe „Omen”. Za sukces w tamtych czasach uznawał skomponowanie muzyki do hymnu szkolnego z socrealistycznie brzmiącym fragmentem: „ściszymy burze, wstrzymamy wiatry”. Ku jego zdziwieniu utwór przetrwał wiele lat, a on z perspektywy przyrównywał jego stylistykę do hymnu ZSRR.

Po maturze zdał na prawo, ale już po roku wiedział, że popełnił błąd. Kończył studia ze świadomością, że realia jego pracy w tej branży w PRL-u nie będą mieć niewiele wspólnego z romantycznymi wzorami z młodzieńczych lektur i z naukami jakie przekazywali mu rodzice.

- Mój ojciec Stanisław w dzień i w nocy słuchał Wolnej Europy - opowiadał mi. - Ponieważ mieszkaliśmy w wolno stojącym domu, tata włączał radio bardzo głośno, bo były zakłócenia. Razem z siostrą i bratem byliśmy skazani na słuchanie prawdy. Ale ojciec nie chciał zrobić ze mnie opozycjonisty, bo bał się, że wystawi mnie na zbyt duże niebezpieczeństwo. Zajmował się krawiectwem i oprócz tego był prezesem Cechu Rzemiosł Różnych. Prywatny biznes to była wtedy oaza alternatywnego życia. Kiedy na Boże Ciało szła procesja, to ojciec z drugim zacnym rzemieślnikiem prowadzili księdza. To byli niezwiązani z władzą, zasłużeni obywatele. Ojciec nie bał się chodzić w procesji i do kościoła, kiedy cała reszta to ukrywała.

Od dzieciństwa obserwował, jak tata kroi materiały, podziwiając, jaka to sztuka. - W tym mocno zhierarchizowanym systemie czeladnicy dochodzili do godności rysowania cienką kredą i krojenia dopiero po jakimś czasie - wspominał. - Lubiłem, kiedy zbliżała się zima i czeladnicy naciągali zwierzęce skóry, nabijali je na stoły, bo ojciec zajmował się też krawiectwem ciężkim. Do dziś wspominam widok tamtych skór, które smarowano jakimiś substancjami, żeby się odpowiednio impregnowały. I ogromną ilość gwoździ, którymi się je przybijało.

Mama Zenona, księgowa, była fanatyczką opery i wyobrażała sobie, że syn zostanie tenorem na miarę Caruso. - Dzięki niej byłem narażony na nieustanne oddziaływanie orkiestry symfonicznej przyjeżdżającej na koncerty do Konina. A poza tym przeszedłem dobrą szkołę. Miałem szczęście do nauczycieli. Moja licealna polonistka – fenomenalna młoda Janina Znamierowska – była pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Jagiellońskim i uczyła nas elegancji i jasności wypowiadania się. Miał przekonanie, że dzięki niej w prowincjonalnym liceum odebrał wielkomiejskie wykształcenie.

Emocje

Kiedy przyjechał do USA, witano go na salonach z szacunkiem, ale jak egzotycznego przybysza, a w ojczyźnie posiadał status kultowego muzyka. - Mogłem liczyć na dobry obiad w kulturalnym towarzystwie, ale nikt nie chciał mi dać pracy, bo nie wiedzieli, jak to ugryźć - wspominał. Po Oscarze błyskawicznie został zaklasyfikowany jako kompozytor muzyki do filmów o szlachetnej wymowie. Nie dając się zaszufladkować, zdecydowanie odmówił pisania muzyki do kilku filmów historycznych, wybierając współczesne, żeby zaznaczyć, że jest kompozytorem o korzeniach awangardowych.

- Sztuka amerykańska mówi innym językiem - trafnie diagnozował różnice międzykulturowe. - Tam ludziom pracują zupełnie inne mięśnie. Przede wszystkim chodzi im o komunikatywność. Po drugie – świat ciemności i wielkich dramatów jest tam użyteczny tylko w horrorze. Twierdził, że Ameryka wymusza błyskawiczną edukację, która zaczyna się poza Akademią. Z perspektywy oceniał, że budowanie pozycji zajęło mu 21 lat.

Muzykę komponowaną do filmów uznawał za kanał, którym płyną emocje. Był przekonany, że dzięki niej można zmienić sens filmowej sceny. - Emocje to narzędzie, któremu trzeba ufać na starcie, ale później musi królować rozum - opowiadał mi. Zdradził, że koło domu w Los Angeles ma ogródek, w którym najbardziej wyróżnia drzewko figowe: - Słodycz pękniętej figi, która nie wytrzymuje dojrzałości, to prawdziwa ekstaza. Ta figa jak każde silne doznanie, ma swoje konsekwencje w mojej twórczości. W młodości lubił komponować w nocy, z wiekiem olśnienia przychodziły do niego rano, po śniadaniu. Śmiał się, że dlatego lubi jeść coś lekkiego, żeby mieć tę gotowość wojownika, któremu z pustym żołądkiem chce mu się walczyć.

- Ogarnia mnie wtedy uniesienie, wymyślam podstawowe elementy utworu, dopiero potem włącza się porządkująca, odpowiadająca za formę część umysłu. Pracuję przy komputerze, który automatycznie rejestruje utwór, a potem wysyłam kompozycję do zamawiających partnerów. Przypominająca fortepian klawiatura jest połączona z rejestrującym nagranie komputerem. Mam trzy sposoby komponowania: pierwszy – ten komputerowy, do drugiego potrzebny jest fortepian, do którego się przesiadam, bo wtedy wyzwalają się we mnie inne energie. A kiedy się zablokuję, to idę na godzinny spacer, na granicy biegu. Chodzę z taką prędkością, że już szybciej się nie da i wtedy coś otwiera mi się w głowie.

Granice

Komponował w samotności, a potem ładował akumulatory wśród ludzi. - Gdy kończę, to odczuwam ich głód - powiedział mi. Wyjeżdżał wtedy nagrywać muzykę do wielkich miast, takich jak Nowy Jork czy Londyn. Lubił tam siadać w kawiarni pośród największych tłumów i obserwować przechodniów. - Tak jak jest ważne, żeby jeść zdrową żywność, tak każde „zdrowe” spotkanie z drugim człowiekiem ma wartość, oczywiście kiedy przyświecają mu jasne intencje i tworzy się inspirująca wymiana myśli - mówił. - Spotkania z ludźmi to podstawowy pokarm dla mojej duszy kompozytora.

W 2004 r. powołał Instytut Rozbitek - ośrodek warsztatowy, umożliwiający spotkania młodych artystów filmu, muzyki i teatru. W 2011 r. w Poznaniu zaczął organizować festiwal idei – „Transatlantyk”. I w jedno, i drugie miejsce przyjeżdżał, żeby prowadzić zajęcia i się spotykać. Wielu zapamiętało go jako niezapatrzonego w siebie, skromnego artystę. On sam podobnie postrzegał gwiazdy, z którymi przyszło mu pracować:

- Większość z nich to normalni ludzie. Dzisiejszy system produkcji eliminuje arogancję i nikt nie może sobie pozwolić na gwiazdorskie zachowanie, żeby jakiś aktor spóźniał się na plan czy - metaforycznie mówiąc - żeby „bolała go głowa”. Tu obowiązuje żelazna dyscyplina, wszyscy wiedzą, że pracują w tym samym biznesie. Z drugiej strony, ludzie sukcesu chronią prywatność. Ich życie jest trudne, bo każdy z odnoszących sukces przez 12 godzin pracy żyje pod ciśnieniem. Życie towarzyskie rozgrywa się w przerwach między produkcją. Richarda Gere’a, z którym skomponował wspólnie kawałek do „Niewiernej”, uważał za jednego z najbardziej serdecznych ludzi, jakich spotkał. - Nasz wspólny utwór ilustruje fragment filmu, kiedy ich filmowa rodzina przeżywa kryzys. Richard gra swoją partię, a siedzący mu na kolanach synek uderza stale w jeden klawisz – co jest metaforą tego kryzysu. Żona w tym czasie przegląda zdjęcia z okresu, gdy byli szczęśliwi.

Sam rozstał się z pierwszą żoną Elżbietą w 2014 r. Po dwóch latach ożenił się Aleksandrą Twardowską-Kaczmarek, która zajmowała się nim do śmierci. Na początku 2023 r. zaczęło być głośno o jego ciężkiej chorobie, kiedy córka Anastazja Davis napisała w mediach społecznościowych, że jej tata nie jest w stanie samodzielnie się poruszać i wymaga stałej pomocy żony oraz dwóch opiekunów. „Ma zanik wieloukładowy lub MSA, na który nie ma prawdziwego leczenia ani lekarstwa. Choroba uszkadza zakończenia nerwowe, aż zawiodą płuca”.

Podczas tamtej rozmowy dla GN powiedział mi, że wychował się w ultrakatolickiej rodzinie. - Wierzę w Boga, ale nie chcę o Nim mówić - usłyszałam od niego. - Po pierwsze za mało się znamy, a po drugie to są tematy bardziej intymne niż seks i związki międzyludzkie. Bóg to najgłębsza tajemnica, jaką mamy w sercu. Zdradził wtedy, że przepada za muzyką z indywidualnym piętnem – Lisą Gerard, Philipem Glassem, Johnem Adamsem, że wręcz fanatycznie jest przywiązany do kompozycji Ennia Morricone z „Misji”. Widocznie tak ta muzyka go uskrzydlała, że zaczął tworzyć rozpoznawalne, wyjątkowe kompozycje. - Muzyka zmienia człowieka, poprzez to, że inspiruje i uwalnia emocje - mówił. - Kiedy dostarczamy jej sobie regularnie, podtrzymujemy się w stanie bycia lepszym. Dziś możemy to samo powiedzieć o muzyce Jana A. P. Kaczmarka. Słuchając jej, łatwiej będzie nam podążać za swoimi marzeniami. Można tylko się domyślać, że pomagała mu żyć w ostatnich latach, pozwalając przekraczać granice narzucone przez ciało.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Barbara Gruszka-Zych Barbara Gruszka-Zych Dziennikarka działu „Kultura”. W „Gościu” od 1988 r., reportażystka, poetka, pisarka, krytyk literacki. Należy m. innymi do: Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Górnośląskiego Towarzystwa Literackiego. Wydała ponad dwadzieścia tomików wierszy. Opublikowała też zbiory reportaży oraz książki wspomnieniowe. Laureatka wielu prestiżowych nagród. Wybory jej wierszy zostały wydane po litewsku i rosyjsku w Kownie, Wilnie, Petersburgu i Petersburgu i Wilnie.