Nowy numer 17/2024 Archiwum

Kolęda umarłego miasta

Pamiętna była dla mieszkańców Złotoryi Wigilia 1553 roku, choć po prawdzie niewielu było dane ją zapamiętać.

Zaraza, która przetoczyła się przez te strony, zabiła 2500 mieszczan. Nad martwym miastem zaległa równie martwa cisza. Gdy nastał wieczór, okna nie rozjarzyły się światłem świec. Żadnych świątecznych akcentów, żadnej radości, wszędzie ciemno i głucho. Wtedy to na Dolnym Rynku rozległ się… męski śpiew. Nad opustoszałymi domami niosły się dźwięki świątecznej pieśni ku czci Boga, który zszedł między ludzi, dzieląc ich dolę. Jak głosi miejscowa tradycja, śpiewającym mężczyzną był burmistrz Złotoryi. Po pewnym czasie dołączyło do niego jeszcze sześciu innych mężczyzn i śpiewali już wszyscy razem. Na tablicy umieszczonej w miejscu, w którym prawdopodobnie się to wydarzyło, czytamy, że siedmiu mieszczan wyrażało „swój smutek i żal z powodu utraty najbliższych, ale zarazem radość i dziękczynienie za ocalenie życia”. Podobno ludzie ci, porwani wewnętrznym impulsem, śpiewali do rana. To musiała być mistyczna chwila. Dotknięcie życia, które zwycięża na przekór wyzierającej zewsząd śmierci, stało się wielowiekowym dziedzictwem złotoryjan. Rok później w noc wigilijną na Dolnym Rynku znów zebrali się ludzie, żeby wspólnie śpiewać bożonarodzeniowe pieśni. Odtąd w zwyczaj weszło, że kolędujący, katolicy i protestanci, gromadzili się wokół siedmiu drzew, które zasadzono tam na pamiątkę pierwszych kolędników. Pierwszą pieśń intonował burmistrz, a po nim śpiew prowadziły złotoryjskie chóry kościelne i szkolne.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy