Nowy numer 17/2024 Archiwum

100-lecie „Gościa Niedzielnego”. Tyle dobrych wspomnień!

Największe wzruszenia, najpiękniejsze krajobrazy, najśmieszniejsze wpadki. Sto lat to dobra okazja do podsumowań. Nawet jeśli z tej setki pamięta się niespełna dwie ostatnie dekady.

Przed wielu laty w czasie dziennikarskiego szkolenia usłyszeliśmy, że idealną redakcję stanowią ludzie wielu pasji. To zdanie znakomicie pasuje do „Gościa Niedzielnego”. Gdy przyglądamy się pracy innych redakcji czy firm, wdzięczni jesteśmy za to, że u nas nie widać całej tej chorej rywalizacji, wyścigu szczurów. Nasz zespół to ekipa do tańca i różańca, grupa ludzi, którzy lubią się wzajemnie i godzinami mogą opowiadać o muzyce, książkach, podróżach czy nawet derbach Śląska. A ci, którzy piszą o Kościele, są po uszy zaangażowani w życie lokalnych wspólnot. Piszą o tym, co naprawdę kochają.

Za miedzą i na krańcach świata

Żywej wiary szukamy wszędzie, gdzie się tylko da. Dobrze oddają to tytuły naszych cykli wakacyjnych: raz są to „Cuda za miedzą”, innym razem „Życie na wyspie”, a jeszcze innym – „Kościół na końcu świata”. „Żeby zdobyć dobry materiał, wybierzemy się nawet na Księżyc” – mawiał ks. Marek Gancarczyk. I choć na Srebrnym Globie (jeszcze) się nie pojawiliśmy, to trzeba przyznać, że w stwierdzeniu byłego naczelnego nie ma wiele przesady. Wraz z „Gościem Niedzielnym” staramy się zawsze docierać tam, gdzie dzieje się coś ciekawego, i czasem są to naprawdę krańce świata. Na przykład gdy Franciszek po raz pierwszy pojawił się na balkonie bazyliki św. Piotra, postanowiliśmy na własne oczy przekonać się, jak wygląda Kościół na kontynencie, z którego pochodzi nowy papież. Odwiedziliśmy większość krajów Ameryki Południowej, przygotowując fascynujący cykl reportaży. Kolorowe manty, czyli chusty noszone przez andyjskich górali, orkiestra grająca w środku boliwijskiej dżungli, wynurzające się z mgły zatoki Chile, gdzie nieoczekiwanie wypatrzyliśmy krowy pasące się na plaży wodorostami (uwiecznił je na przepięknych, surrealistycznych zdjęciach nasz fotoreporter Romek Koszowski) – to obrazy, których nie da się zapomnieć. Ale dotknęliśmy też prawdziwej biedy, znanej przedtem tylko z książek i filmów, odwiedzając dzielnice slumsów czy miejsca, w których ludzie mieszkają w glinianych lepiankach albo szałasach z palmowych liści. Właśnie od tych najbiedniejszych dostawaliśmy często największą lekcję radosnej i świeżej wiary.

Szymon Babuchowski  w Chile, 2013 r.   Szymon Babuchowski w Chile, 2013 r.
Roman Koszowski /foto gość

Równie fascynującą dziennikarską przygodą okazało się penetrowanie europejskich archipelagów. Zobaczyliśmy wtedy, jak oddalenie od głównego nurtu wydarzeń pomaga ocalić, czy nawet rozwinąć zapomniane gdzie indziej tradycje, a często i żywą wiarę. Bywaliśmy też tam, gdzie chrześcijanie są mniejszością, np. w dalekich krajach azjatyckich, ale i tam, gdzie Kościół przeżywa intensywny rozwój, ale zmaga się za to z ubóstwem i innymi problemami społecznymi, jak np. w Afryce. Każda wyprawa owocowała zachwytem, który kazał powtarzać w myśli słowa Zbigniewa Herberta z „Modlitwy Pana Cogito – podróżnika”: „Panie, dziękuję Ci, że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny”.

Spotkania i wzruszenia

Największe wzruszenie? Marcin Jakimowicz: – Gdy przychodzi „rykoszet” i słyszysz, że dzięki tekstom publikowanym w „Gościu” ludzie odnaleźli swoje miejsce na ziemi. Tak było w przypadku siostry Rachel Znamirowskiej z Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. „Jeszcze podczas studiów, a studiowałam fizykę teoretyczną, chciałam założyć szczęśliwą rodzinę: wyjść za mąż i mieć dużo dzieci. Oraz psa. Jednak jakoś ten plan się nie realizował, a ja zastanawiałam się dlaczego. Pewnego dnia byłam na Mszy św. i usłyszałam czytanie z Księgi Ozeasza, a konkretnie następujący fragment: »Dlatego chcę ją przynęcić i na pustynię ją wyprowadzić«. Słysząc te słowa, oniemiałam. Pierwszy raz w życiu poczułam, miałam absolutną pewność, że usłyszane słowa skierowane są do mnie osobiście. Próbowałam odkryć, o co chodzi w tych słowach. Szukałam. O życiu zakonnym, co prawda, myślałam, ale bez motywacji. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet mam powołanie zakonne, to nie ma dla mnie odpowiedniego zgromadzenia. Po prostu żadne, które znałam, nie było mi przeznaczone. Aż w 2007 r. przeczytałam artykuł Marcina Jakimowicza pt. »Mnich w pustyni Warszawa«. W zasadzie już sam tytuł był jak grom z jasnego nieba: i mnich (myślałam o takim życiu), i miasto (nie wyobrażałam sobie życia poza nim). Okazało się, że jednak można połączyć życie monastyczne ze zgiełkiem wielkiego miasta. Rzuciłam się na artykuł, by czytać go powoli, wielokrotnie wracając do każdego niemal zdania, dwa dni. Po przeczytaniu tekstu byłam gotowa rzucić wszystko i iść do Wspólnot Jerozolimskich” – zwierzała się siostra Rachel Agacie Puścikowskiej.

Największe zaskoczenie? – Zbieg okoliczności, którym Pan Bóg zaskoczył mnie na początku mojej pracy w „Gościu” – opowiada Marcin. – Pisałem o malutkiej żydowskiej dziewczynce Ewie, która została ocalona w czasie II wojny światowej w Dursztynie. Ukryła ją Mieczysława Faryniak, mistyczka ze Skałki. „Gdzie Ewa może teraz mieszkać?” – pytaliśmy ludzi. Nie wiedzieli. „Podobno jest okulistką w jednym ze słowackich miast” – przypomniał sobie ktoś. Ruszyliśmy w ciemno na poszukiwanie ocalonej dziewczynki. Powinna mieć 66 lat. To jak szukanie igły w stogu siana. Podjechaliśmy pod wielki ośrodek zdrowia w jednym z przygranicznych słowackich miast, odnaleźliśmy na tablicy nazwisko jakiejś okulistki i zaryzykowaliśmy. Niestety, przyjechaliśmy godzinę po zamknięciu ośrodka. Zastaliśmy tylko sprzątaczkę wycierającą linoleum. „Czy jest doktor Ewa?” – spytaliśmy. „Jaka Ewa?” – zdziwiła się. Rozłożyliśmy bezradnie ręce. Nie znaliśmy nawet nazwiska. Sprzątaczka zniknęła za drzwiami, a po chwili wyszła z uśmiechniętą lekarką. „Panowie do mnie?” – spytała okulistka. „Przyjechaliśmy z Dursztyna” – zaczęliśmy nieśmiało. Na dźwięk tego słowa oczy kobiety rozbłysły: „Zapraszam!”. Zamurowało nas. Pierwsza lekarka, na którą natknęliśmy się na Słowacji, okazała się uratowaną Ewą!

W centrum wydarzeń

Nasi reporterzy bywali też świadkami, a czasem nawet stawali się uczestnikami dramatycznych przeżyć. Tomek Rożek z fotoreporterem Józkiem Wolnym odwiedzili Haiti tuż po trzęsieniu ziemi i chodzili wśród obróconych w zgliszcza domów, których dawni mieszkańcy i tak na co dzień zmagają się ze skrajną biedą. Andrzej Grajewski z Jakubem Szymczukiem byli w centrum wydarzeń, gdy na kijowskim Majdanie trwała rewolucja. Zdjęcia Kuby, w tym wstrząsająca fotografia zastrzelonego przez snajpera młodego ochotnika, którego próbuje ratować jego kolega, stały się potem symbolem tamtych dni. Jakub towarzyszył też z aparatem imigrantom przybywającym w 2015 r. na grecką wyspę Lesbos, dokumentując dramat ludzi przypływających pontonami, z małymi dziećmi i dobytkiem spakowanym w niewielkie plecaki.

Obok reportaży często wielkich emocji, choć nieco innego rodzaju, dostarczały nam wywiady. Szymon Babuchowski: – Bardzo poruszył mnie szczerością swoich wyznań Muniek Staszczyk. To naprawdę robi wrażenie, kiedy gwiazda rocka zwierza się pokornie: „(…) nie umiem żałować za grzechy. Niby mówię, że żałuję, ale przecież fajny jest ten grzech, pociąga mnie. Więc mówię: »Naucz mnie żałować. Naucz mnie w ogóle kochać, Jezu, bo mówię, że Ciebie kocham, a przecież nie wiem, czy Cię kocham. Naucz mnie, żebym to czuł«. I powoli, powoli On mnie tego uczy”. Poruszające za każdym razem okazywało się też spotkanie z Ernestem Bryllem, a było ich kilka. Właściwie z każdego z nich mógłbym sobie wynotować jakąś życiową mądrość. Na przykład tę o Bożym Narodzeniu: „Zwyczajne bycie z drugim człowiekiem jest okropnie trudne i najchętniej by się od tego uciekało. Ale od dziecka nie uciekamy, nawet jak jesteśmy wkurzeni, zniechęceni, zobojętnieni z powodu zmęczenia. I o to chodzi w stosunku do Boga. Ten Bóg z Narodzenia jest złączony z naszą biologią. I chociaż chciałoby się nieraz uciec, a nawet się odejdzie, to się wraca, bo trzeba się z tym zmagać”. Albo taka wypowiedź o wspólnocie: „Bardzo często mówimy: nie lubię tego kościoła, tego tłumu. Tutaj obok stoi jakiś głupiec, tu jakiś dewot, ten fałszuje, a tamten się modli nie w tę stronę – i to wszystko mi okropnie przeszkadza; najlepiej to przeżywam, jak wyjdę sobie gdzieś samotny i patrzę w niebo. Tylko że On wtedy nie przychodzi. Bo my się ucieramy socjalnie. Musisz dochodzić do tej relacji z Bogiem z tą przeszkadzającą trudnością, wśród innych. O to właśnie chodzi: by wydobyć z siebie i z innych to coś więcej, co przekracza tę niechęć”.

Płaczące niewiasty i babskie łzy

Najpiękniejsze krajobrazy? Szymon: – Azory! Falująca zieleń pól, bielące się w oddali wioski, skaliste jasnoszare klify i bezkresny błękit Atlantyku. A do tego wszystkiego fioletowe hortensje, które kwitną tam właściwie wszędzie. Na usta ciśnie się jedno słowo: raj. Ale kiedy próbuję przypomnieć sobie najbardziej niezwykłe reportaże, to i tak jako jeden z pierwszych przychodzi mi do głowy materiał zebrany trzy kilometry od mojego domu – o panu Jerzym, który na nieużytkach, w sąsiedztwie śląskich fabryk, magazynów i hałdy znanej z teledysku Paktofoniki „Jestem Bogiem”, stworzył „ranczo”, na którym hodował wiejskie zwierzęta. Na pierwszy rzut oka całość tej konstrukcji zbudowanej z rozmaitych odpadów wyglądała jak bezładne składowisko rupieci, jednak dla pana Jerzego stanowiła dzieło życia, formę terapii i miejsce, które chciał ofiarować swoim dzieciom. Niedawno dowiedziałem się, że „ranczo” ma zostać zrównane z ziemią. Zrobiło mi się smutno.

Obok tych poważnych przeżyć nasza praca dostarczała nam nieraz okazji do śmiechu. Do historii przeszła Droga Krzyżowa organizowana na redakcyjnych rekolekcjach w Brennej. Dziennikarze krążyli w skupieniu od stacji do stacji, a tymczasem poniżej odbywała się impreza „Złote miejscowości Radia Katowice”. Gdy ksiądz Stanisław Tkocz przeczytał: „Stacja VIII: Jezus pociesza płaczące niewiasty”, głośniki w dolinie ryknęły: „Nie płacz, Ewka, bo tu miejsca brak na twe babskie łzy”. Nie udało się uratować powagi sytuacji.

Bohaterem innej anegdoty, powtarzanej na redakcyjnych korytarzach, stał się George Weigel, słynny amerykański filozof, teolog i publicysta, który odwiedził nas kiedyś w Katowicach. „Uwaga! Drzwi zacinają się” – głosił drukowanymi literami napis na toalecie. Cóż z tego, skoro uczony nie znał języka Jana Pawła II, któremu poświęcił biografię „Świadek nadziei”. Zatrzasnął się. Na amen. Jasiu, nasz informatyk, opowiada: – Szedłem korytarzem, gdy usłyszałem, że ktoś wali w drzwi. Uspokoiłem go krótkim: „Moment!”, ale słysząc, że odpowiada po angielsku, płynnie przeszedłem na ten język: „One moment!”. Wyswobodziłem Amerykanina, który wdzięczny spytał: „Who are you?”. „Rescue system!” – dumnie wypiąłem pierś.

Pierogi zamiast misterium

Ale przecież i sami zaliczyliśmy niejedną wpadkę. I nie chodzi tu tylko o literówki takie jak ta, gdy w tytule tekstu z kardynała Kominka zrobiliśmy (nomen omen!) kardynała Komika. Wiele zabawnych sytuacji zdarzało się też w terenie. – Wraz z Romkiem, fotoreporterem, mieliśmy stworzyć bogato ilustrowany reportaż z przygotowań do misterium Męki Pańskiej w Piekarach Śląskich – opowiada Szymon Babuchowski. – Rozmowy z jej młodymi uczestnikami mieliśmy już za sobą, ale zależało nam na uwiecznieniu – słowem i obrazem – kluczowych momentów samej inscenizacji. Próba jednak wyjątkowo się przedłużała. Pierwsza stacja – pół godziny. Druga – podobnie. Robiliśmy się coraz bardziej głodni. „Chodź, pójdziemy coś zjeść” – mówię do Romka. – „Wrócimy, gdy będą już bliżej ukrzyżowania”. Zeszliśmy z piekarskiego wzgórza do centrum. Pamiętam, że zamówiliśmy pyszne pierogi ze szpinakiem. Spędziliśmy w restauracji ze trzy kwadranse, myśląc, że nasi uczestnicy przemieścili się w tym czasie może o dwie, trzy stacje. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w drodze powrotnej zaczęliśmy mijać kolejne grupy młodych ludzi schodzących ze wzgórza! Ruszyliśmy biegiem. Na szczycie zastaliśmy ostatnich niedobitków sprzątających teren po próbie. Ktoś pakował stroje do pudeł. Uprosiliśmy, by wstrzymali się chwilkę i zainscenizowali dla nas raz jeszcze chociaż samo ukrzyżowanie. Na szczęście odtwórca roli Jezusa nie odszedł za daleko. Materiał był uratowany.

Bywało też tak, że chcieliśmy rozśmieszać, a wywoływaliśmy burze. Tak było z naszym eksperymentem o nazwie „Śmieszny Gość”, który z założenia miał być rubryką humorystyczną. A że nasze poczucie humoru balansuje czasem na granicy absurdu, o nieporozumienie nie było trudno. To był czas programu „Big Brother”, którego jedną z edycji wygrał aktor o nazwisku Jakimowicz. „Jakimowicz wygrał Big Brothera” – ogłaszały wszystkie portale. Postanowiliśmy pójść ich śladem, tyle że w miejsce twarzy aktora Jarosława wkleiliśmy twarz naszego dziennikarza Marcina, też Jakimowicza. Niestety, nie wszyscy zrozumieli nasz żart. Skrzynka mailowa rozgrzała się do czerwoności. „Brawo, panie Marcinie, trzeba ewangelizować także w takich miejscach!” – kibicowali jedni. „Obnażanie się pod prysznicem nie jest tym samym, co obnażanie się w tekstach!” – grzmieli inni. „Śmieszny Gość” nie gościł zresztą długo na naszych łamach. Cotygodniowe rozśmieszanie czytelników okazało się zadaniem trudniejszym, niż myśleliśmy. Choć dziś, gdy przeglądamy tamte archiwalne numery, nieraz nam się jeszcze gęba uśmiechnie. Tyle dobrych wspomnień!•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy