To nie jest tekst dla tych, którzy uwielbiają ryk silników i zapach paliwa. Raczej dla tych, którzy z przerażeniem patrzą, z jaką prędkością obraca się licznik dystrybutora na ich stacji paliw.
RE-VOLT ma wszystko, co potrzebne do jazdy, ale nic ponad to, co konieczne. Nawet lusterka trzeba ustawić ręcznie. Polietylenowa karoseria składa się z… czterech części. Bateria wytrzymuje ok. 1200 cykli ładowania. To oznacza, że trzeba ją wymienić po ok. 120 tys. km. Ładowanie od zera do stu procent trwa przy użyciu tradycyjnego gniazdka 4,5 godziny; zewnętrzne ładowarki mogą ten czas skrócić o połowę. Najszybsze, jeszcze niedostępne w Polsce, ładują baterie w 20 minut.
Zamiast warkotu silnika w RE-VOLCIE słychać szum wiatru, ewentualnie stukot zawieszenia na wyboistej drodze. Trochę w tym analogii między wozem sportowym a tramwajem. Przy hamowaniu uruchamia się znany z Formuły 1 system KERS, pozwalający odzyskiwać energię. Jeśli dodać do tego zerową emisję spalin, znikomy w porównaniu do samochodów z silnikami benzynowymi hałas, można mieć wrażenie, że spełnia się złoty sen ekologów. Tymczasem… niekoniecznie. I nie chodzi tylko o to, że pierwszy w Polsce punkt ładowania samochodów elektrycznych na razie ma niekompatybilne z produkowanymi w Pruszkowie pojazdami gniazdko.
Marcin Popkiewicz, ekspert ministerstwa środowiska twierdzi, że w polskich warunkach używanie prądu do zasilania samochodów na razie mija się z ekologicznym celem. Bo polska gospodarka w 95 proc. oparta jest na węglu, czyli najbrudniejszym, w dodatku nieefektywnie wykorzystywanym źródle energii. – O wiele łatwiej zapanować nad jednym kominem elektrowni węglowej, niż nad milionem rur wydechowych – odpowiada Jacek Janowski, prezes konsorcjum Green Stream, które za unijne pieniądze stawia pierwsze słupki ładowania samochodów elektrycznych. – Nie mam wątpliwości, że przyszłość należy do samochodów elektrycznych. Za kilka lat będą w każdym salonie – dodaje.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się