Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Nie dam zniszczyć telewizji

O telewizji i politykach, o „Czterech pancernych” i o tym, czy publiczność ma zawsze rację, z Andrzejem Urbańskim, prezesem TVP, rozmawia Edward Kabiesz.

Edward Kabiesz: Czy media publiczne są skazane na ciągłą zależność od polityków mających wpływ na wybór ich władz?
Andrzej Urbański: – Nie zgadzam się z taką diagnozą. W moim przekonaniu nie są skazane. Z faktu, że prezesowi jest bliżej na lewo czy na prawo dla telewizji publicznej wynika bardzo niewiele. W TVP pracuje kilka tysięcy osób, zmiana prezesów powoduje tylko kilka procent zmian personalnych w spółce.

Nie chodzi jednak tylko o zmiany personalne.
– W moim przekonaniu TVP jest przede wszystkim dzieckiem Andrzeja Drawicza. Mentalnie jest oparta na takim przekonaniu, że między stanem wojennym a III RP można przejść, nie zauważając, że coś się stało. Albo lekko tylko zauważając. I mentalnie to jest firma, która ma do polityki stosunek Unii Demokratycznej z tamtych czasów. I żadne próby przechylania w lewo czy w prawo tak naprawdę się nie powiodły i powieść nie mogły. Odrodzona TVP musi być stacją, w której jest miejsce na całe spektrum przekonań, na programy autorskie ludzi mających bardzo różne poglądy, jeśli są one zakorzenione społecznie.

Czy w tym mieści się przywrócenie seriali usuniętych z ramówki przez poprzednika, czyli „Czterech pancernych” i „Stawki większej niż życie”?
– Nie do końca. Bardziej chodzi o obecność w TVP wprowadzonych przeze mnie programów Tomasza Lisa czy Bronisława Wildsteina. Natomiast tamte decyzje wynikały z próśb publiczności, która jest dość konserwatywna. Oczywiście w zamiarach ekipy tworzącej „Czterech pancernych” były ewidentnie cele propagandowe, a płk Przymanowski był „ideologicznym ramieniem” PZPR. To jest jasne dla mnie i nigdy nie udawałem, że jest inaczej. Ale jednocześnie był to jeden z bardzo niewielu polskich filmów, w którym Polska zwycięża Niemców, gdzie Polacy są w obozie zwycięzców. Głęboko nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że Polska jest w dziejach tylko ofiarą. Sam należę do pokolenia, które nie jest w dziejach żadną ofiarą.

Jednak z tamtych seriali młodzież odbiera wypaczony obraz historii.
– Proszę jednak zauważyć, że od pierwszej niedzieli września wszedł na ekran „Czas honoru”, serial, pod którym mógłbym się podpisać obiema rękami. Moim zdaniem to kontynuacja „Polskich dróg”, serialu wybitnego, który nie był tak propagandowy jak „Czterej pancerni”. Ale to nie prezes jest osobą, dla której telewizja publiczna ma działać. To są miliony widzów i ja muszę uwzględniać ich gusta. Podobnie może pan zapytać, czy jestem gorącym odbiorcą serialu „M jak miłość”. Nie jestem, ale jest za to siedem milionów Polaków, którzy chcą tej wizji Polski i mają do tego prawo. Telewizja publiczna, która nie szanuje swojego widza, nie jest telewizją publiczną.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Dziennikarz działu „Kultura”

W latach 1991 – 2004 prezes Śląskiego Towarzystwa Filmowego, współorganizator wielu przeglądów i imprez filmowych, współautor bestsellerowej Światowej Encyklopedii Filmu Religijnego wydanej przez wydawnictwo Biały Kruk. Jego obszar specjalizacji to film, szeroko pojęta kultura, historia, tematyka społeczno-polityczna.

Kontakt:
edward.kabiesz@gosc.pl
Więcej artykułów Edwarda Kabiesza