Na obrzeżach Katowic znajduje się stuletnia dzielnica, która jest unikatem na skalę europejską.
Brama prowadzi w świat z czerwonej cegły, z brukowanymi uliczkami i górującą nad wszystkim wieżą neobarokowego kościoła św. Anny. Osiedle połączonych arkadami dwupiętrowych bloków jest jak twierdza, której upływ czasu zdaje się nie dotykać. Gdyby nie talerze anten satelitarnych i zaparkowane przy chodnikach auta, można by pomyśleć, że cofnęliśmy się o sto lat. Właśnie sto lat temu rozpoczęła się budowa Nikiszowca – dzisiejszej dzielnicy Katowic, która nie ma swojego odpowiednika w całej Europie. Zaprojektowali ją bracia Emil i Georg Zillmannowie, ci sami, którzy kilka kilometrów dalej stworzyli miasto- -ogród, zwane dziś Giszowcem. Gieschewald i Nickischschacht zostały wybudowane dla górników zatrudnionych w kopalni „Giesche” (obecnie „Wieczorek”). Jak zaznacza Małgorzata Szejnert w fascynującej książce „Czarny ogród”, koncern Spadkobiercy Gieschego „nie czyni tego z powodu swojej dobroci, ale z pozycji pracodawcy”. Robotnicy powinni mieć mieszkania, żeby się ożenić i wychować potomstwo. Lepsze warunki mieszkaniowe to więcej siły roboczej – dla przedsiębiorców to jasne. Dlatego w budowanych przez nich osiedlach będzie szkoła, poczta, sklepy, pralnia z maglem… A wszystko połączy „Balkan” – bezpłatna kolejka, która zawiezie górników na szychtę (czyli do pracy) albo na piwo.
Kiedyś było inaczej
Rytm życia na Nikiszowcu wyznaczały górnicze zmiany: – Jak trzeba było, to się wstawało w nocy, żeby mężowi torbę naszykować – opowiada Gertruda Koziak, mieszkanka dzielnicy. – Robiłam mu kanapki z kiełbasą, serkiem, smalcem. Tylko z masłem nie chciał, bo się topiło przy turbinie. Mąż pracował w kopalnianej elektrowni „Jerzy”. Wyprawiało się dzieci do szkoły, potem gotowało obiad. Mój jak przyszedł z roboty, to musiał mieć obiad gotowy. Tak my robiły, a nie jak te młode… – Kiedyś było inaczej – wspomina Łucja Knapik, która od urodzenia w 1921 roku mieszka w tym samym domu. – Drzwi były pootwierane, obiad jadło się z sąsiadami na schodach. Wieczorami wynosiliśmy krzesełka, siadaliśmy na ławkach przed domem albo przy piekarnioku, gdzie wypiekało się chleb. Chłopcy grali piosenki na mandolinach…– To było inne wychowanie – twierdzi jej znajoma z parafialnej grupy seniorów, Helena Matuszek. – Brzydkie słowa nie istniały. Wystarczyło powiedzieć dzieciom: „cicho, bo chłop przyszedł z nocki” i zaraz się uspokajały. Teraz nikt tego nie szanuje, a każdy ma drzwi zamknięte na klucz. Pani Helena z nostalgią wspomina czasy, kiedy na Nikiszowcu działała Sodalicja Mariańska: – Były przedstawienia teatralne na wysokim poziomie, działało dużo chórów. Przy kościele spotykała się młodzież, żeby grać w siatkówkę. Dopiero komuniści zaczęli wszystko niszczyć.
Bez chlewików i piekarnioków
W PRL-u zmienia się krajobraz podwórek. Na dziedzińcach nie ma już piekarnioków, nie ma chlewików, w których mieszkańcy trzymali kury, gęsi, gołębie, króliki, kozy, a niektórzy nawet konie. Zamiera też życie kulturalne. – Był tu taki facet legenda: Otto Klimczok – opowiada Krzysztof Niesporek, właściciel zakładu fotograficznego, działającego na Nikiszowcu od 1919 roku. – Klimczok był kierownikiem domu kultury. Mały, gruby, mówiliśmy na niego: Kobel. Związany z malarską Grupą Janowską, prowadził kółko mandolinistów i gitarzystów, teatrzyk, organizował nam bigle, takie potańcówki. Prawdziwy pasjonat, ale bez szkół. Za Gierka stwierdzono, że nie może już kierować domem kultury. Przywieźli w teczkach nowych kierowników, którzy zmarnowali cały jego dorobek. A sam Klimczok popełnił samobójstwo… Niesporek urodził się w Szopienicach, a na Nikiszowiec przeprowadził się w wieku 9 lat. Wcześniej mieszkali tu jego dziadkowie i rodzice. Zakład fotograficzny zawsze był własnością rodziny – założył go jego dziadek. – Najfajniej bywało na osiedlu jesienią, kiedy przywozili kartofle – wspomina fotograf. – Piekło się je w liściach. Cały Nikiszowiec był zasnuty dymem z liści. Nie twierdzę, że wszystko było idealnie, alkohol też się pojawiał, ale na pewno nie w takich ilościach jak dzisiaj. I nie było takiej agresji – raczej śpiewało się przy gitarze i harmonii…
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.
Kierownik działu „Kultura”
Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Przez cztery lata pracował jako nauczyciel języka polskiego, w „Gościu” jest od 2004 roku. Poeta, autor pięciu tomów wierszy. Dwa ostatnie były nominowane do Orfeusza – Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego, a „Jak daleko” został dodatkowo uhonorowany Orfeuszem Czytelników. Laureat Nagrody Fundacji im. ks. Janusza St. Pasierba, stypendysta Fundacji Grazella im. Anny Siemieńskiej. Tłumaczony na język hiszpański, francuski, serbski, chorwacki, czarnogórski, czeski i słoweński. W latach 2008-2016 prowadził dział poetycki w magazynie „44/ Czterdzieści i Cztery”. Wraz z zespołem Dobre Ludzie nagrał płyty: Łagodne przejście (2015) i Dalej (2019). Jest też pomysłodawcą i współautorem zbioru reportaży z Ameryki Południowej „Kościół na końcu świata” oraz autorem wywiadu rzeki z Natalią Niemen „Niebo będzie później”. Jego wiersze i teksty śpiewają m.in. Natalia Niemen i Stanisław Soyka.
Kontakt:
szymon.babuchowski@gosc.pl
Więcej artykułów Szymona Babuchowskiego