Nowy numer 17/2024 Archiwum

Wiedziałem, że są obok

To była chwila. 160 km/godz., zakręt, tłum ludzi i drzewo wgniecione w samochód. Ciężkie obrażenia. Śpiączka. Lekarze nie dawali wielu szans. Bóg mu ją dał. Żyje! Inaczej. To była chwila. 160 km/godz., zakręt, tłum ludzi i drzewo wgniecione w samochód. Ciężkie obrażenia. Śpiączka. Lekarze nie dawali wielu szans. Bóg mu ją dał. Żyje! Inaczej.

Łukasz Kunicki – 25-letni zawodowy rajdowiec z Łomianek. Za kółkiem siadł, aż trudno o tym pisać, kiedy miał 11 lat. Bakcyla połknął za przykładem brata Marcina – mechanika samochodowego – któremu pomagał w naprawianiu wozów. Kiedy Łukasz miał 17 lat, tym razem już legalnie, z papierami w kieszeni, siadł za kierownicą malucha i pojechał na pierwszy rajd. W końcu przesiadł się na gorący fotel, jak w rajdowym żargonie określa się fotel pilota. Życie kręciło się wokół rajdów. Trzy tygodnie przygotowań w miesiącu, potem rajd. Wyścigi górskie, turnieje, mistrzostwa Polski. Jeździł w klubie Automobil Klub Rzemieślnik. – Kocham rajdy, ale życie tak szybko płynęło – wspomina Łukasz. W roku zaliczało się nawet do 11, 12 rajdów.

Za blisko
2003 rok. Pierwszy mały jubileusz Łukasza. Pięć lat zawodowego kręcenia kółkiem. Czerwiec, na dworze wspaniały zapach kwitnących kwiatów, a u Łukasza przygotowania do rajdu. Jego ulubionego Kormorana. Jednak tym razem czuł nie radość, a ogromne napięcie. – Takie uczucie nie towarzyszyło mi nigdy. Nie wiedziałem, co się dzieje. Kiedy na prologu poszło nam sprzęgło, modliłem się, by nie zdążyli go naprawić na czas – wspomina Łukasz. Zdążyli naprawić. Łukasz wystartował. To świeciło słońce, to padał deszcz. Kiedy przekroczyli 50 km/godz., z nieba lunęło. Samochód wędrował we wszystkie strony. Ludzi masa, i to zwykle tam, gdzie nie powinni stać. To rozprasza, trzeba myśleć nie tylko o trasie, szybkości, ale i o kibicach. Pamięta, że dociągnął pasy, potem szczyt, zakręt 4 prawy, znów zakręt. Kiedy uniósł głowę, słowa nie zdołał wykrztusić. Drzewo było blisko, za blisko.

Czuje!
Obudził się w szpitalu w Olszytnie. Nie, źle. Przecież nie obudził się. Obrażenia były ogromne. Wypisane na całej stronie A4. Parę godzin wcześniej za kółkiem samochodu, później podłączony do respiratorów. Zwykle to on myślał za sprzęt. Mówił, gdzie jechać, gdzie spodziewać się zakrętu. Teraz sprzęt myślał za niego. Rurki, rurki i Łukasz. Na szczęście nikomu do głowy nie przyszło, by te rurki od niego odłączyć.
– Jestem żywym zaprzeczeniem stwierdzenia, że człowiek, u którego w wypisie widnieje śmierć pnia mózgu, nic nie czuje. Czuje! Zwłaszcza obecność bliskich, wiedziałem, że są obok – wspomina. Szczególnie moja przyjaciółka Matylda. Była w szpitalu od rana do wieczora. Odczuwałem jej obecność i słyszałem jakby puszczaną w kółko płytę: Bo ty musisz, bo Matylda! Jakby ze starego gramofonu. Pamiętał nawet i to, że został przeniesiony ze szpitala w Olsztynie do Warszawy. Kiedy się obudził, wiedział, gdzie jest, mimo że nikt go o tym nie informował.

Budził się trzykrotnie. Kiedy po raz pierwszy, po trzech tygodniach, otworzył oczy, za oknem było ciemno, widział cień drzewa i małą budkę. Przed nim stała koleżanka i trzy pielęgniarki. – Jedna z nich, przesympatyczna siostra Bożenka, miała cygańską urodę – mówiąc to, pokłada się ze śmiechu. – Czarownica – krzyknąłem w myślach! I chciałem uciekać. Na szczęście nie miałem tylu sił. Trzecie przebudzenie też było emocjonalne. Kiedy zobaczyłem rodziców, uświadomiłem sobie, że cierpieli przeze mnie potwornie. Nie mogłem sobie darować, że naraziłem ich na takie zdenerwowanie, niepewność. Myślałem, że sprawiłem im okropny zawód.

Otrzymałem wszystko
Po wybudzeniu wszystko zaczęło się od początku. Uczył się na nowo życia. Wprawdzie półtora tygodnia później wstał już z łóżka, czym złamał wszelkie szpitalne reguły, ale nie potrafił mówić i sam oddychać. To były dwa największe marzenia. – Modliłem się o to, by spełniło się choć jedno. Nie liczyłem na tak wiele. Otrzymałem wszystko. Kiedy odzyskałem głos, obdzwoniłem wszystkich znajomych. Nie mogli uwierzyć. Mówiłem szeptem, ale mówiłem! Obecność bliskich, dobra wola lekarzy i wola walki oraz dusza sportowca – wylicza, co pomogło mu najbardziej w powrocie do życia. – Czuję też, że mam w niebie swojego anioła, kolegę Adasia, który zginął w wypadku. Nie pozwala chyba o mnie zapomnieć.

Łukasz też nie chce zapomnieć. O rajdach. Ma cichy plan powrócić na zakończenie sezonu. – Czyli nic się nie zmieniło – kwituję. – Łukasz kiwa głową. – Myślę, że jestem innym człowiekiem – mówi. Trzy miesiące po wypadku w mojej bliskiej rodzinie urodziła się Julka. Tuliłem ją w ramionach, słabych ramionach, tuż po wyjściu ze szpitala. To było niesamowite uczucie. Pomyślałem wtedy: a co po mnie zostanie? Kilka pucharów i tabele z wynikami. Nie chcę już poprzedniego tempa życia. Chcę w tym galopie przystopować. Spotkać się na kawie z przyjaciółmi, porozmawiać, nie gonić za dobrami materialnymi. Urodziłem się na nowo, dostałem życie i chcę dać życie. Chcę być ojcem, dobrym ojcem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy