Nowy numer 21/2023 Archiwum

Jak wdowa wdowie

– Przed śmiercią mąż chciał zobaczyć światło dzienne. Było mu to dane. Zmarł na powierzchni – wspomina prezes Stowarzyszenia Rodzin i Sierot Górniczych Agata Kowalczyk.

Katarzyna Widera-Podsiadło: Tragedia w kopalniach Pniówek i Zofiówka rozdrapuje rany, które Pani stara się od lat zabliźnić?

Agata Kowalczyk: Dla mnie jest to bardzo trudny czas, bo wspomnienia sprzed dziesięciu lat wracają.

Mimo to starają się Panie wraz z innymi rodzinami górniczymi wspierać wdowy...

Tak, bo doświadczyły tragedii. Staramy się pomagać zwłaszcza tym, których ciał mężów nie wydobyto na powierzchnię. To jest chyba najgorsze. Do mnie przyszedł dyrektor, który poinformował o tragedii, miałam możliwość pochowania męża, mogę chodzić na grób, zaświecić na cmentarzu znicz. Ogromnie współczuję tym wdowom, które tkwią teraz w matni, czekają na wydobycie zwłok. To jest najgorsze, to trauma dla nich i ich dzieci na całe życie. Zostaje tylko modlitwa.

Ciągle wraca tamten dzień, kiedy dyrektor przekazał tę straszną wiadomość?

Myślałam, że przyszedł, by powiedzieć, że mąż miał wypadek na kopalni i leży w szpitalu. Okazało się, że zmarł w czasie wydobycia. Koledzy wynieśli go na zewnątrz na noszach i zmarł na powierzchni.

Rozmawialiście wcześniej o śmierci?

Jakiś czas przed tym wypadkiem zginął w kopalni jego kolega, musieli go odkopywać. Wtedy mąż powiedział mi, że nie chciałby zginąć pod zawałem, chciałby jeszcze zobaczyć słońce.

Miał zaledwie osiem miesięcy do emerytury.

Mieliśmy jeszcze dwoje nieletnich dzieci i trzech już dorosłych chłopaków, którzy pomogli mi dopełnić sprawy pogrzebowe, bo ja nie byłam w stanie.

Jakie były okoliczności śmierci męża?

Pracował przy zabudowie. Trzeba było wchodzić tam na kolanach, żeby zabudowywać chodnik. To nie jest tak jak na powierzchni, że idziesz i kiedy tylko chcesz, wstajesz. Tam było 1,5 metra wysokości, a on miał 176 cm, więc wiadomo, że musiał pracować na kolanach. W pewnym momencie odskoczył stempel i uderzył go w głowę.

Praca na kopalni jest ciężka i niebezpieczna. Jak znoszą to żony górników?

Wychodząc za mąż, zdajemy sobie z tego sprawę. Później człowiek przyzwyczaja się i nie myśli o tym. Inaczej byśmy zwariowały. Każdy dzień musi mieć swój rytm: dzieci, szkoła, praca. Oczekiwanie na telefon od męża, kiedy wyjedzie. Przeważnie górnicy są tak nauczeni przez żony, że kiedy wyjadą, dzwonią, że są już na powierzchni.

To we współczesnych realiach, bo są komórki. Ale lata temu było inaczej…

Oczekiwanie w drzwiach, patrzenie z niepokojem przez okno i nasłuchiwanie, czy mąż już idzie, czy nie, bo przecież już pewnie wyjechał.

Kiedy brała Pani ślub, mąż pracował już jako górnik?

Mąż poszedł na kopalnię rok po naszym ślubie. Przepracował 25 lat w KWK „Julian” w Piekarach Śląskich. Wie Pani, ja nie jestem ze Śląska. Pochodzę z Podlaskiego, z Białegostoku.

Co zatem przygnało Panią z tak pięknych, zielonych terenów na Śląsk?

Właśnie mąż. Wiedziałam, że są wypadki na Śląsku, ale z perspektywy Białegostoku nie sądziłam, że tak się to przeżywa i że rodziny górnicze są tak bardzo ze sobą związane. Bo my teraz, jako wdowy i dzieci górników, tworzymy wspaniałą, górniczą rodzinę. Wiem, że rodzinę bez mężów, ale dzielimy się wszystkim – i dobrem, i złem.

Trudny był czas, kiedy zostaliście sami. Część dzieci jeszcze w domu, trzeba było zająć się wszystkim.

Renta rodzinna po mężu była dzielona na te dzieci, które się jeszcze uczyły. Proszę wierzyć, to nie są duże pieniądze. Krążą mity, że wdowy po górnikach otrzymują ogromne kwoty, a to nieprawda. Myślałam, że pieniądze są nieważne, ale gdy zostałam sama, to jako matka musiałam sobie radzić, musiałam wychować dzieci, dać wykształcenie. Ale mężowie przygotowują nas na śmierć, więc stajemy na nogi i jakoś musimy sobie radzić.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast