GN 40/2023 Otwarte Archiwum

Lekarze z szarej strefy

– Przyszła do nas 90-letnia kobieta ranna w udo. Okazało się, że ma w nodze odłamek z czasów II wojny światowej – opowiada Oleksander Gontariew.

Kobieta stwierdziła, że skoro przeżyła jedną wojnę, to ma nadzieję przeżyć i drugą. Była jedną z wielu starszych osób, które mieszkają w okolicach linii frontu ukraińskiej wojny. Zamrożony konflikt zszedł z pierwszych stron światowych gazet, a wiele organizacji międzynarodowych wycofuje się z tego regionu. Oleksander Gontariew i Bohdan Rudkowski pracują jako lekarze dla Caritas Mariupol i od pięciu lat z mobilną przychodnią odwiedzają ludzi mieszkających w szarej strefie.

Bez przyszłości

Szara strefa to 20-kilometrowej szerokości pas leżący po stronie ukraińskiej i ciągnący się wzdłuż granicy z Doniecką Republiką Ludową i Ługańską Republiką Ludową. Strefa ma długość ponad 420 km. Aby dostać się na jej teren, trzeba mieć przepustkę. Po obu stronach ulokowane są wojska. Przed wojną region zamieszkiwało ponad 3 mln ludzi. Nie wiadomo dokładnie, ilu zostało. To na ogół ci, którzy nie mieli dokąd pojechać. Zdarzają się i tacy, którzy kilka lat temu udali się w bezpieczniejsze rejony kraju, ale nikt ich tam nie przyjął, więc wrócili. Jako uchodźcy mogli liczyć na ok. 400 hrywien zasiłku (równowartość 65 zł), a samo wynajęcie mieszkania to koszt 3,5 tys. hrywien. Większość mieszkańców strefy stanowią osoby starsze. Są też dzieci, które straciły rodziców i mieszkają z dziadkami.

W szarej strefie brakuje dosłownie wszystkiego – drogi są zniszczone, nie ma działających zakładów pracy, sklepów ani przychodni, nie docierają podstawowe produkty, jak żywność, leki i opał na zimę. Stopa bezrobocia wynosi 80 proc. Mieszkańcy żyją z tego, co wyhodują w ogródku, oraz z darów. – Nie widujemy tu radosnych oczu, tylko smutne – mówi Oleksander Gontariew. – Co najstraszniejsze, ludzie żyjący w szarej strefie nie wierzą w przyszłość i nie zajmują się nią. Nie myślą o tym, co będzie za rok. Od pięciu lat przebywają w strefie wojny i chcą tylko, żeby zimą było czym się ogrzać i żebyśmy przywieźli lekarstwa na kolejny miesiąc.

Bez broni na froncie

W skład ekipy wchodzą lekarz, pielęgniarka i pracownik socjalny. Wszyscy mają hełmy i kamizelki kuloodporne. – Jedziemy jak na front, tylko bez broni – mówi Bohdan Rudkowski. Samochód z rysunkiem przekreślonej broni na burcie przekracza punkt kontrolny po ukraińskiej stronie. Auto nie jest opancerzone. Jedzie do zniszczonych przez wojnę wsi. Lekarz bada mieszkańców, pracownik socjalny rozdaje żywność, ubrania, brykiety opałowe i potrzebne lekarstwa. Do osoby cierpiącej na poważniejszą chorobę udaje się czasem sprowadzić specjalistę. Niedawno 10 starszych ludzi zabrano do okulisty, 40 km w głąb Ukrainy. Od trzech lat pod ich opieką jest kobieta, którą snajper postrzelił w goleń. Pomyślnie przeszła operacje, dostała tytanowe protezy, jest poddawana rehabilitacji. – Będziemy jej pomagać, aż wstanie o własnych siłach – deklaruje Rudkowski.

Najstarszym pacjentem był poruszający się na wózku i słabo już widzący mężczyzna mający 101 lat. Zdarzyło się też, że lekarze trafili na Polkę. Miała 75 lat. Jako mała dziewczynka przeniosła się z Lwowa na wschód.

Czasem przychodzą ludzie z drugiej strony granicy. – Pomagamy wszystkim Ukraińcom, którzy tam żyją z przymusu – tłumaczy Oleksander Gontariew. – Tamci szli do nas 5 km, brnąc po kolana w śniegu. Mieli sanki do przewożenia różnych produktów. To byli starsi ludzie. Ich emerytura wypłacana w rublach to równowartość 600–700 hrywien, podczas gdy na Ukrainie minimalna wynosi 1,6 tys. hrywien. Oni nie mają czasem co jeść. Staramy się im pomóc. 70- czy 80-latkowie to nie żołnierze.

Jak mówią Ukraińcy, szara strefa powoli przesuwa się w kierunku separatystycznych republik. Dostępne stają się zatem kolejne zniszczone miejscowości. Sytuacja humanitarna wcale się nie poprawia. Wręcz przeciwnie – z powodu upływu czasu i wycofywania się międzynarodowych organizacji jest coraz gorzej. Pomoc nie ustała jednak całkowicie. Płynie z Austrii, Niemiec, Czech i Polski, a także od papieża. Potrzebne są najbardziej podstawowe produkty umożliwiające przeżycie – ubrania, żywność, leki. Polska fundacja Most Solidarności zbiera pieniądze na żel przeciwbólowy, ponieważ zimą problemem starszych osób jest ból stawów. Międzynarodowa Caritas zbudowała ujęcia wody pitnej, której brakowało. Wsparcie polega też na odbudowie infrastruktury społecznej – chodzi o to, żeby mieszkańcy troszczyli się o siebie wzajemnie. Caritas Mariupol szkoli ludzi, którzy i tak zajmowali się już sąsiadami, aby mogli to robić profesjonalnie. Przeszkolone osoby stają się oczami i uszami organizacji humanitarnych. Są na miejscu, więc wiedzą, jaka pomoc jest najbardziej potrzebna. – W miejscowości Czermałyk pracuje kobieta, która była przedszkolanką – opowiada Gontariew. – W czasie wojny straciła pracę, a nie mogła wyjechać z powodu ciężkiej choroby męża. Przez cztery lata była bezrobotna. Teraz pracuje w Caritas Mariupol jako opiekunka. To ogromny plus naszego przedsięwzięcia.

Zmiana? Nieprędko

Liczba ofiar wojny na Ukrainie była w styczniu szacowana na 13 tys. osób. Przez cały czas rośnie. Mieszkańcy giną niekiedy od min, które pozostawiły obie strony konfliktu. Jak mówią lekarze z Caritas, najgorsze są noce. Uaktywniają się snajperzy i artyleria, strzelająca gdzie popadnie. Mieszkańcy strefy schodzą wtedy do piwnic, a jeśli nie mają na to siły, chowają się przynajmniej pod łóżkami. Pracownicy organizacji pomocowej dla bezpieczeństwa po południu wyjeżdżają. – Do nas celowo nie strzelają – mówi Bohdan Rudkowski. Jednak ryzyko jest. W 2015 r. Caritas Mariupol dotarła do Awdijiwki. Panował 20-stopniowy mróz, pokonanie 160 km zajęło ponad pięć godzin. Na dach namiotu medycznego, który rozłożono, upadł odłamek pocisku, wybijając dziurę. Na szczęście nikomu nic się nie stało.

– Kiedy w Donbasie przekraczałam punkt kontrolny, żołnierz mówił: dziś czysto, ale jedźcie z Bogiem, uważajcie – opowiada Marta Titaniec z fundacji Most Solidarności. – Jako cudzoziemka musiałam jechać z pracownikiem bezpieczeństwa, podpisać oświadczenie, podać grupę krwi. Dostałam osobistą apteczkę. Tam naprawdę jedzie się jak na front.

Bohdan Rudkowski i Oleksander Gontariew przechodzą teraz szkolenie w Polsce, w Instytucie Kardiologii w Aninie. – Jesteśmy lekarzami i chcemy się rozwijać, a przez ostatnie pięć lat widzimy tylko Donbas. Musimy być na bieżąco z tym, jakie pojawiają się leki i narzędzia – tłumaczy Gontariew. Kiedy nauka się skończy, lekarze wrócą na wschód Ukrainy. Ich misja prawdopodobnie będzie potrzebna jeszcze długo. Nawet gdyby nagle zapanował pokój, rejon potrzebowałby odbudowy. Do pokoju jednak daleko. Wprawdzie zakończenie działań wojennych było jednym z głównych haseł wyborczych rządzącego od maja br. prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, ale realizacja tej obietnicy nie jest łatwa. Sama wymiana jeńców, do jakiej doszło na początku września, wymagała kilkumiesięcznych negocjacji. W dodatku zamiast 150 osób, których uwolnienia chcieli początkowo Ukraińcy, Rosjanie wypuścili tylko 35. W zamian za to Kijów musiał wydać Rosjanom m.in. Wołodymyra Cemacha, jednego z dowódców obrony przeciwlotniczej separatystów z Donbasu. W czerwcu br. ukraińskie służby w spektakularnej akcji zatrzymały Cemacha i wywiozły na teren kontrolowany przez Kijów. Był on jednym z głównych świadków w sprawie zestrzelenia malezyjskiego boeinga w 2014 roku. Cena szybkiego pokoju też prawdopodobnie byłaby wysoka. Dla mieszkańców szarej strefy oznacza to, że nieprędko zmieni się sytuacja, w której ich jedynym celem jest zdobycie żywności na kolejny miesiąc.•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jakub Jałowiczor

Dziennikarz działu „Polska”

Absolwent nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Zaczynał w radiu „Kampus”. Współpracował m.in. z dziennikiem „Polska”, „Tygodnikiem Solidarność”, „Gazetą Polską”, „Gazetą Polską Codziennie”, „Niedzielą”, portalem Fronda.pl. Publikował też w „Rzeczpospolitej” i „Magazynie Fantastycznym” oraz przeprowadzał wywiady dla portalu wideo „Gazety Polskiej”. Autor książki „Rzecznicy”. Jego obszar specjalizacji to sprawy społeczno-polityczne, bezpieczeństwo, nie stroni od tematyki zagranicznej.
Kontakt:
jakub.jalowiczor@gosc.pl
Więcej artykułów Jakuba Jałowiczora

Quantcast