O braku odpowiednich działań w zakresie profilaktyki alkoholowej w Polsce mówi dr med. Bohdan Woronowicz.
Maciej Kalbarczyk: Picie to polska tradycja?
Doktor Bohdan Woronowicz: Byłbym ostrożny w stawianiu takiej tezy. W sieci nie brakuje rewelacji, że po alkohol chętnie sięgali już Piastowie, a Bolesław Chrobry był wielkim piwoszem. W tamtym czasach takie napoje jak piwo nie były jednak traktowane jak alkohol, tylko tak jak każdy inny napój. Nie ulega jednak wątpliwości, że w naszym kraju jest duże przyzwolenie na pijaństwo.
Podobno dużo piliśmy już w czasach zaborów.
Tak, ale 20 lat po odzyskaniu niepodległości spożycie spadło: z 3,5 l do 1,5 l na głowę. Byliśmy zajęci budową nowej Polski, trzeźwość była cnotą. Po wojnie statystyki znowu poszybowały w górę. W 1980 r. niezależne badania przeprowadzone przez specjalistów związanych z opozycją pokazały, że obywatel naszego państwa wypija statystycznie 8,41 l czystego alkoholu rocznie. Martwiliśmy się wtedy, że naszemu narodowi grozi biologiczna zagłada. Jako winnych tej sytuacji wskazywano komunistów, którzy rozpijali nas po to, aby łatwiej było nami rządzić. Od tego momentu ograniczenie spożycia alkoholu stało się zadaniem patriotycznym. W latach 80. powstawały ruchy walczące o trzeźwość (m.in. Apostolski Ruch Trzeźwości im. św. Maksymiliana Kolbego czy wywodzące się z Solidarności Bractwo „Otrzeźwienie”), organizowano antyalkoholowe pikiety, pojawiła się idea sierpnia jako miesiąca trzeźwości. Te działania przyniosły efekty – w 1990 r. spożycie spadło do 6,2 l. Po kilku latach znowu zaczęło jednak rosnąć. Dzisiaj pijemy podobno aż 11 litrów rocznie i chyba nikt nie powie, że to wina komunistów.
A czyja?
Alkoholowego lobby, które skutecznie wpływa na rządzących, powstrzymując ich przed podjęciem odpowiednich działań. Blokowane są także inicjatywy Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Jej budżet jest zresztą wielokrotnie mniejszy niż środki przeznaczane na reklamę alkoholu. To niewyobrażalna dysproporcja: 4 mln zł do 1,4 mld zł. Efekt jest taki, że dzisiaj młodzi ludzie nie wyobrażają sobie imprezy bez alkoholu. Najgorsze jest jednak to, że emitowane w telewizji spoty są skierowane już do dzieci. Sympatyczny żubr budzi uśmiech na twarzach dorosłych, ale najmłodsi naprawdę widzą w nim uosobienie siły. To może wpłynąć na ich późniejsze postawy konsumenckie.
Reklamy piwa powinny być zakazane?
Oczywiście. Jeszcze ważniejsze jest jednak ograniczenie liczby miejsc, w których można kupić alkohol. Badania pokazują, że największy wpływ na wysokość spożycia alkoholu ma jego dostępność. Tymczasem w Polsce jeden sklep z takimi napojami przypada na 273 osoby, czyli de facto na jeden blok mieszkalny. Nikt z tym nic nie robi, chociaż według WHO powinien przypadać na co najmniej 1000–1500 osób. Co prawda od niedawna samorządy mogą decydować o ograniczeniu handlu w godzinach nocnych, ale do tej pory niewiele gmin skorzystało z tej możliwości. Problemem pozostają także stacje benzynowe. Tam można kupić alkohol o każdej porze dnia i nocy. Mówimy o tym od wielu lat, swego czasu pracował nad tym Senat. Sprzedaż w takich miejscach miała zostać zakazana, w ostatniej chwili proponowane rozwiązania zostały jednak zablokowane. Zaczęto straszyć, że w przypadku wycofania alkoholu ze stacji benzynowych wzrosną ceny paliw. One i tak rosną. To przewrotne argumenty i jednocześnie wielki skandal.
Problemem wydaje się sam sposób sprzedaży. Mocne alkohole rozlewa się już nie tylko do dużych, ale także małych butelek.
W ostatnich latach tzw. małpki stały się ogromnym problemem, sięgają po nie już 3 mln Polaków. Najwięcej przed pracą i po niej. Przecież nikt nie kupowałby alkoholu o takich porach, gdyby musiał chodzić po ulicy z półlitrówką! A taką małą setkę lub dwusetkę można schować do kieszeni kurtki lub nawet do damskiej torebki, a później opróżnić w ukryciu.
À propos, kobiety częściej mają problem z alkoholem niż dawniej?
W ostatnich latach wśród moich pacjentów zdecydowanie przybyło kobiet. Panie zaczynają dorównywać panom, ale różni ich model picia. Mężczyźni chcą pokazać siłę i narozrabiać, a kobiety piją po cichu. Dla wielu osób alkohol jest ucieczką od problemów. Później przychodzi uzależnienie.
Od czego zaczyna Pan pracę z pacjentem?
Najważniejsze jest to, żeby w ogóle do mnie przyszedł. Zwykle nikt nie zaczyna terapii z własnej woli, przymuszają go do tego rodzina, przyjaciele lub szef. Podczas pierwszej rozmowy wyjaśniam, jakie są objawy uzależnienia. I mówię: „Jeśli widzi je pan/pani u siebie, świadczy to o chorobie. A myślący człowiek, kiedy na coś zachoruje, idzie do lekarza i zaczyna leczenie”. Później uczymy pacjenta zrozumienia samego siebie i dajemy mu narzędzia, które uchronią go przed pogłębianiem się uzależnienia. To wszystko wymaga czasu, nieustannego uczenia się życia na nowo. Człowiek musi dokonać zmiany w sobie i w relacjach z innymi. Takie podejście do leczenia alkoholizmu to pewna nowość. Jeszcze 30 lat temu wyglądało to zupełnie inaczej.
Jak?
Pacjent trafiał na trzy miesiące na szpitalny oddział. Tam poddawano go tzw. ergoterapii, czyli wyganiano do pracy. Popołudnia przeznaczał na granie w karty i palenie papierosów, a tuż przed wypisem implantowano mu esperal. Na początku lat 90. przeprowadzono badania wśród pracowników lecznictwa odwykowego. Okazało się, że nie mają pojęcia o leczeniu alkoholizmu. Ówczesne władze potraktowały sprawę poważnie i znalazły pieniądze na szkolenia personelu. W tej chwili mamy tysiące certyfikowanych specjalistów. Uważam, że poziom leczenia uzależnień w Polsce jest wyższy od tego w wielu krajach zachodniej Europy. Ostatnio zaczęto jednak demolować system szkolenia terapeutów. Nie wiadomo, co będzie dalej.
A jak radzimy sobie z profilaktyką?
Pewne rzeczy są robione z głową, inne nie. Każda gmina dostaje środki na profilaktykę uzależnień i często wydaje je mądrze. Niestety, zdarza się, że pod płaszczykiem rozwiązywania problemów alkoholowych te pieniądze są przeznaczane na coś zupełnie innego. Bardzo dużo dobrego w tym temacie robią niektórzy dziennikarze, znani sportowcy czy aktorzy. Jednym z moich pacjentów był Borys Szyc, który głośno i otwarcie opowiada o tym, jak radzi sobie z chorobą. Dzięki temu, że takie osoby jak on dzielą się z innymi swoim doświadczeniem, na terapię zgłaszają się coraz młodsi ludzie i w coraz wcześniejszych stadiach choroby.
Co Pan sądzi o zaprezentowanym w 2018 r. w KEP Narodowym Programie Trzeźwości?
Z dużą radością przyjąłem tę inicjatywę. Rozmawiałem z jej twórcami: bp. Tadeuszem Bronakowskim i prof. Krzysztofem Wojcieszkiem. Powiedziałem im, że mają świetne pomysły, ale przeszkodą w ich realizacji jest nastawienie rządzących. W programie pojawia się m.in. postulat radykalnego ograniczenia sprzedaży i reklamy alkoholu. Ze strony władz nie ma woli wprowadzenia takich zmian. Może to zabrzmi kontrowersyjnie, ale uważam, że każdy kolejny rząd chodzi na pasku producentów alkoholu. W dodatku boi się działać, ponieważ nie chce zrazić do siebie wyborców. Zaostrzenie prawa dotknęłoby przecież kilku milionów pijących Polaków. Zamiast tego mamy program, który można nazwać Bimber Plus. Minister Ardanowski walczy o to, aby każdy mógł produkować bimber na własne potrzeby. To kpina z Narodowego Programu Trzeźwości.
Eksperci ds. przeciwdziałania uzależnieniom nie są w stanie przemówić rządzącym do rozsądku?
W latach 80. zajmowałem się problemami lecznictwa odwykowego. To była jeszcze głęboka komuna, a brano pod uwagę moje sugestie i pomysły. Dzisiaj nikt z nami nie rozmawia. Pisaliśmy w kilku sprawach do Ministerstwa Zdrowia, odbiliśmy się od ściany. Konsekwencją braku dialogu z ekspertami jest np. niemądra decyzja przydziału dużej liczby pielęgniarek do oddziałów terapii uzależnień. Tam potrzeba więcej terapeutów, ale skąd mają o tym wiedzieć ministerialni urzędnicy? Gdyby chcieli nas słuchać, nie doszłoby do przyjęcia tych przepisów. Z kolei w 2017 r. rząd po cichu zabrał dwie trzecie środków z Funduszu Rozwiązywania Problemów Hazardowych. I znowu nikt nas nie zapytał o zdanie, a te pieniądze naprawdę pomagały rozwiązywać problemy, z którymi boryka się wiele osób.
Czyli nie uporamy się z plagą alkoholizmu zbyt szybko.
Nie jestem dobrej myśli. Obawiam się, że będzie jeszcze gorzej i na tych 11 litrach rocznie się nie skończy. Władza musi zmądrzeć, pomyśleć o zdrowiu obywateli. Około 200 schorzeń wiąże się przecież z nadużywaniem alkoholu, a według WHO co 20. zgon na świecie ma związek z tą substancją. Bez zmian w prawie niczego nie zdziałamy. W Polsce nadal będzie wygrywać lobby alkoholowe. Zastanawiam się czasami, czy Kościół nie powinien po raz kolejny stanąć na czele walki z władzą o trzeźwość naszego narodu. Tak było przecież w czasach zaborów i w latach 80 ub. wieku.•