O okolicznościach zamieszania w trakcie naboru do szkół średnich oraz stosunku ministerstwa do permisywnej edukacji seksualnej mówi minister edukacji narodowej Dariusz Piontkowski.
Bogumił Łoziński: Co powie Pan uczniowi, który osiągnął dobry wynik podczas rekrutacji, ale nie dostał się do liceum pierwszego wyboru?
Dariusz Piontkowski: Powiem mu, żeby się nie martwił, bo na pewno będzie mógł kontynuować naukę. Przypomnę, że system rekrutacji do pierwszych klas szkoły średniej powoduje, iż część uczniów w pierwszym etapie nie dostaje się do wybranej placówki, ale może uczestniczyć w rekrutacji uzupełniającej. Tak było też w poprzednich latach. W ubiegłym roku 86 procent uczniów znalazło miejsce w wybranej szkole średniej w pierwszym etapie. Dane z tego roku pokazują, że takich uczniów jest ok. 89 procent, a więc wbrew medialnej histerii – więcej niż w roku ubiegłym. Oczywiście są różnice między miastami – w niektórych nawet do 20 procent uczniów nie znajduje miejsca po pierwszym etapie, ale są takie miejscowości, że to zaledwie kilka procent.
W Warszawie do szkół średnich nie dostało się ponad 3 tysiące uczniów. Dlaczego tak dużo?
Liczba uczniów, którzy dostali się po pierwszym etapie rekrutacji, jest tam znacznie wyższa niż średnia krajowa, bo wynosi 93 procent. Twierdzenie, że pozostałe 7 procent uczniów nie znajdzie żadnej szkoły, to dezinformacja. W skali całego kraju przygotowaliśmy o ponad 103 tys. więcej miejsc w szkołach średnich niż liczba absolwentów gimnazjów i szkół podstawowych liczonych razem. Trzeba też wyraźnie powiedzieć, że uczniowie, którzy skończyli gimnazja, nie konkurują z absolwentami szkół podstawowych, ponieważ rekrutacja dla obu tych grup jest prowadzona oddzielnie.
Ale to ponad 100 tysięcy miejsc nie rozwiązuje sprawy. Uczniowie często chcą dostać się do konkretnych szkół, np. prestiżowych liceów o wysokim poziomie, jednak z powodu podwójnego rocznika ich szanse są dużo mniejsze niż rok temu.
Z tym bywa różnie. Oczywiście są szkoły, w których jest trochę więcej chętnych na jedno miejsce niż w roku ubiegłym, ale to często wynika z mód wśród uczniów. Placówki, które widnieją na pierwszych miejscach w rankingach, nie zawsze mają największą liczbę chętnych na jedno miejsce. Sprawdziliśmy to w części dużych miast i na przykład do liceum im. Staszica w Warszawie w ubiegłym roku na jedno miejsce przypadało ok. 1,5 kandydata. W tym roku było mniej więcej tak samo, a więc konkurencja wcale nie była większa. Trzeba też pamiętać o tym, że w każdej szkole liczba kandydatów na jedno miejsce do poszczególnych klas jest różna. Do najbardziej popularnych, np. informatycznych, jest kilku chętnych, do klas o innych profilach to już zdecydowanie mniejsza wartość. Podanie średniej dla całej szkoły nie pokazuje, jaka była konkurencja w poszczególnych klasach. Ponieważ samorządy zwiększyły liczbę miejsc w szkołach każdego typu, liczba chętnych na jedno miejsce nie różni się zbytnio od poprzednich lat.
W części województw nie zastosowano ograniczeń, jeśli chodzi o liczbę szkół, do których uczeń mógł aplikować. Niektórzy składali więc podania do wielu, rekordzista chyba do 200. Częste były przypadki, że kandydaci dostawali się do dwóch placówek. Czy nie powinno być tu jakichś obostrzeń?
Część zamieszania wynika z tego, że uczniowie aplikowali do szkół w różnych miejscowościach. Problem wynika również z tego, że systemy rekrutacyjne w poszczególnych miastach nawzajem się „nie widzą”. Nawet przy naborze elektronicznym nie ma wymiany informacji. Aby takie problemy się nie pojawiały, samorządy musiałyby doprowadzić do scalenia systemów rekrutacyjnych. Nie wiem, czy obecnie jest to możliwie, ponieważ konieczne byłoby wprowadzenie jednego ogólnopolskiego systemu, a to jest skomplikowane i kosztowne.
Nie można wprowadzić zasady, że uczeń może aplikować np. do trzech czy pięciu szkół?
Tak było. W ubiegłym roku prawie we wszystkich miastach uczeń miał prawo aplikować tylko do trzech szkół, w tym roku część miast, np. Warszawa, nie wprowadziła żadnych ograniczeń. To leży w gestii samorządów.
Dlaczego drugi etap rekrutacji kończy się dopiero pod koniec sierpnia?
Chciałbym doprowadzić do tego, aby pomiędzy poszczególnymi kuratoriami doszło do ujednolicenia terminów i aby rekrutacja uległa skróceniu. Jednak nie jest to proste, gdyż proces rekrutacyjny składa się z kilku etapów. Każdy z uczniów musi mieć czas, aby złożyć odwołanie, które jest rozpatrywane. Z kolei uczniowie przyjęci muszą donieść oryginały świadectw. To trwa około tygodnia. W drugim etapie muszą dotrzeć osobiście do wybranych szkół i złożyć dokumenty. Trzeba im dać na to kilka dni; są różne sytuacje, nie każdy może zrobić to natychmiast. Potem znów następują procedury odwoławcze, składanie dokumentów. W niektórych szkołach są dodatkowe egzaminy, np. próby sprawności sportowych. To wszystko wymaga czasu, jednak będę starał się, aby proces rekrutacyjny trochę skrócić.
Kumulacja dwóch roczników powoduje też inne problemy, które ujawnią się po rozpoczęciu roku szkolnego. Dyrektorzy obleganych placówek twierdzą, że klasy będą przepełnione, a wyposażenie nowych sal jest niewystarczające, nauka będzie się odbywać do późnego wieczora, ponadto tłok na korytarzach, kolejki do toalet itd.
Sprawy organizacyjne leżą w gestii samorządów. Miały one kilka lat, aby przygotować się do zwiększonego naboru. Mogły na przykład przekształcać w szkoły średnie likwidowane gimnazja. Rzeczywiście nastąpiłyby przesunięcia uczniów do mniej znanych szkół, mogliby oni uczyć się jednak w warunkach, które nie odbiegałyby od dotychczasowych. Przypomnę też, że podobnej liczebności roczniki pojawiły się dziewięć czy dziesięć lat temu i nie było wtedy takiej histerii jak teraz. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że to powinno być standardem i w takich warunkach należy uczyć, ale pewne niedogodności będą. Problemy, o których pan mówi, dotyczą tylko niektórych szkół. Zanim jeszcze zaczęła się reforma strukturalna, w części placówek w Warszawie nauka odbywała się na dwie zmiany, co pokazuje, że niektóre samorządy traktują edukację jako koszt, a nie jako dziedzinę, w którą należy inwestować.
Czy ten rok był najlepszy na reformę?
Moja poprzedniczka minister Anna Zalewska wybrała ten czas, ponieważ mamy do czynienia ze znaczącym niżem demograficznym. To są najmniej liczne roczniki w perspektywie wielu kolejnych lat. Gdybyśmy chcieli przesunąć reformę na przyszłość, problem stałby się dużo większy. Ponadto za cztery lata do szkół średnich znów wejdą podwójne roczniki dzieci przymusowo wcielonych do szkoły podstawowej w wieku sześciu lat. Chcę bardzo mocno podkreślić, że reforma strukturalna była niezbędna. Nauczyciele pracujący zwłaszcza w szkołach średnich – ale także wykładowcy akademiccy – wskazywali, że system, gdzie uczniowie uczą się w trzyletnim liceum ogólnokształcącym, które przez pierwszy rok realizuje program z gimnazjum, doprowadził do obniżenia poziomu wiedzy i umiejętności absolwentów.
Samorządy twierdzą, że nie mają środków na reformę. Władze Warszawy poinformowały, że dotychczas wydały na nią 60 milionów złotych, a od państwa dostały tylko trzy miliony.
Nie mówią jednak, na co poszło te 60 milionów. Z wniosków, które wpływały do ministerstwa, wynika, że część środków nie miała nic wspólnego z reformą strukturalną i została np. przeznaczona na budowę nowych przedszkoli. Przekształcenie gmachu gimnazjum w liceum nie powoduje tak dużych wydatków, jak sugerują władze Warszawy. Problem dużych kosztów pojawił się, gdy trzeba było przebudować gimnazja w szkoły podstawowe. Wówczas ministerstwo dofinansowywało część zmian, np. zakup mebli dostosowanych do mniejszych dzieci. Nie mogliśmy natomiast finansować zadań samorządów, które powinny być pokrywanie z dochodów gmin. Dzięki temu, że rząd PiS uszczelnił system podatkowy i notujemy rozwój gospodarczy, bardzo wzrosły dochody z PIT-u i CIT-u. W Warszawie w 2018 r. wzrost z tytułu podatku PIT w stosunku do 2017 r. wyniósł 14 procent, a z CIT nawet 25 procent. Samorządy mają dodatkowe środki, a część z nich powinna pójść na oświatę.
Chciałbym spytać o inny problem. Rodzice są bardzo zaniepokojeni wprowadzaniem do szkół w ramach tzw. Karty LGBT edukacji seksualnej opartej na standardach WHO, która demoralizuje dzieci. Czy MEN podejmie działania, aby chronić uczniów przed tym zagrożeniem?
Najpierw chcę podkreślić, że nie mam zamiaru wprowadzać do szkół edukacji seksualnej. Nie jest to element reformy programowej. W szkole istnieje nieobowiązkowy przedmiot wychowanie do życia w rodzinie, w ramach którego są poruszane kwestie seksualności jako jeden z wielu elementów kształtujących człowieka. Ministerstwo Edukacji jest zdecydowanie przeciwne temu, aby wprowadzać jakieś przymusowe programy seksualizacji dzieci czy młodzieży. Przepisy jednoznacznie wskazują, że każdy program, który wchodzi do szkoły, musi być zgodny z podstawą programową danego przedmiotu i programem wychowawczym szkoły. Zgodnie z obowiązującym prawem kurator w ramach nadzoru może zabronić dyrektorowi szkoły dopuszczania do dzieci organizacji, które przekazują treści niezgodne z programem wychowawczym. Jeśli będzie trzeba, to wprowadzimy jeszcze dodatkowe zapisy, które uniemożliwią wejście do szkół takich organizacji. Rodzice muszą mieć świadomość, że konstytucja wyraźnie mówi, iż mają prawo wychowywać dzieci zgodnie ze swoim światopoglądem. Jeśli nie wyrażą zgody, aby dzieci uczestniczyły w zajęciach, które uważają za złe, to szkoła nie może uczniów do tego zmusić. •
Dariusz Piontkowski
z wykształcenia magister historii, ukończył też studia menedżerskie. Był nauczycielem, samorządowcem, marszałkiem województwa podlaskiego. Jest członkiem PiS, Posłem na Sejm. Ma 55 lat. Żonaty, ma dwóch synów.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się