– Katedra Notre Dame nie została wybudowana dla korony cierniowej, ale dla kawałka Chleba – mówi arcybiskup Paryża. My wierzymy, że ten kawałek Chleba jest Ciałem Chrystusa, które pozostanie i którego nikt nigdy nie będzie w stanie zniszczyć. Zniszczona została katedra, ale nie dusza Francji.
Kiedy po raz pierwszy ją odwiedziłem, zrobiła na mnie wrażenie zasmuconej matki. Takiej… jakby zaniedbanej przez dzieci. Tłumnie odwiedzana, ale jednak samotna. Na stare lata pozbawiona miłości i zrozumienia, choć otoczona opieką. Być może nie taką, jakiej by pragnęła? Może potrzebowała więcej serca i czułości? Nie znałem wówczas odpowiedzi na te pytania, ale wiedziałem, że katedra Notre Dame de Paris nie jest jedynie zabytkiem wysokiej klasy.
Czas katedr
Nastał czas katedr. Świat wszedł w nowe tysiąclecie, a człowiek chciał wznieść się ku gwiazdom, by napisać swą historię w szkle i kamieniu. Kamień po kamieniu, dzień po dniu, wiek po wieku z miłością patrzył na wznoszące się wieże, które budował własnymi rękami. Luc Plamondon, autor tych słów, które przytaczam, genialnie oddał atmosferę epoki, w której przyszło żyć dzwonnikowi zwanemu Quasimodo. Mowa o adaptacji musicalowej dzieła Victora Hugo „Katedra Marii Panny w Paryżu”. Rzecz działa się w centrum Paryża… i nie zamierzam bynajmniej opowiadać szczegółów. Poza jednym, który przyszedł mi do głowy, gdy w Wielki Poniedziałek wieczorem mój kolega, który wiele lat spędził na studiach w polskim seminarium w Paryżu, wysłał do mnie SMS-a: „Obserwujesz ten pożar Notre Dame de Paris? Okropne i ujmujące...”. Tym szczegółem jest fikcyjna inskrypcja, o której sam Hugo napisał w przedmowie do swojej powieści: „Przed kilku laty autor tej książki, zwiedzając Katedrę Marii Panny czy też, jakby powiedzieć raczej należało, myszkując w jej wnętrzu, w ciemnym zakątku jednej z wież odnalazł wyryte ręką na ścianie słowo: ANAГKH. Te litery greckie, sczerniałe ze starości i dość głęboko wyrżnięte w kamieniu, oraz jakieś znamienne dla gotyckiego pisma właściwości ich kształtu i nachylenia zdradzające, że wypisała je tutaj średniowieczna ręka, nade wszystko zaś ich sens, fatalny i ponury – głęboko poruszyły autora. Zastanawiał się i usiłował odgadnąć, cóż to za dusza udręczona przed rozstaniem się ze światem zapragnęła położyć ów znak zbrodni czy nieszczęścia na czole starego kościoła. Później otynkowano, czy też zdrapano mur (sam już zresztą nie pamiętam który) i napis znikł. Tak bowiem postępuje się od lat dwustu już prawie z cudownymi kościołami średniowiecza. Kaleczy się je i niszczy ze wszystkich stron, i z zewnątrz, i wewnątrz. Ksiądz je tynkuje, architekt je skrobie; a później nadchodzi lud, który je burzy. Tak więc prócz kruchego wspomnienia, które mu tu poświęca autor tej książki, nic już nie pozostało dzisiaj z tajemniczego słowa wyrytego w mrocznej wieży katedry Marii Panny. Nic nie pozostało z nieznanego losu, który streściło ono tak melancholijnie. Człowiek, co wypisał był to słowo na tej ścianie, znikł spośród żywych kilka wieków temu, z kolei i słowo znikło ze ściany kościoła, być może kościół już wkrótce także zniknie z powierzchni ziemi. O tym słowie napisana została ta książka”. Cóż dodać? Tylko to, że ANAГKH oznaczało w starożytności przymus, wolę bogów, a nawet fatum.