W Wielkim Tygodniu Francja przeżywała swoje nieplanowane rekolekcje. To było widoczne na ulicach, w parafiach, w mediach. Odnowa Kościoła nad Sekwaną trwa jednak od dłuższego czasu. Widać to także w nowym pokoleniu biskupów.
Ten artykuł nie miał mieć żadnego związku z pożarem katedry Notre Dame w Paryżu. Planowałem go kilka dni przed Wielkim Poniedziałkiem, a obrazy płonącej świątyni dotarły do mnie w trakcie pracy nad tekstem. I trudno, żeby te wydarzenia nie wpłynęły na jego charakter, choć nie zmieniły zasadniczej tezy, która miała być osią artykułu: Kościół we Francji nie idzie drogą, w którą coraz wyraźniej skręca Kościół w Niemczech. Francuscy biskupi, w przeciwieństwie do sąsiadów zza Renu, mocno podkreślają, że lekarstwem na kryzys wiary nie jest rozmywanie tożsamości Kościoła, ale pogłębianie tego, co jest jego duchową siłą.
Pogrzeb odwołany
Dla udowodnienia tej tezy nie potrzeba było poruszenia, jakie we Francuzach wywołał pożar symbolu ich dziedzictwa. Owszem, setki modlących się, śpiewających i płaczących na ulicach, w większości młodych ludzi robiły wrażenie zwłaszcza na tych, którzy takiego Kościoła nie znają. Nie byłoby jednak tych wszystkich obrazków (nagrania z ulicznych modlitw obiegły cały świat), gdyby nie codzienne życie Kościoła w licznych wspólnotach, stowarzyszeniach, ale też w wielu parafiach czy seminariach. I gdyby nie zmiana pokoleniowa we francuskim episkopacie. Nie chodzi tylko o wiek, ale przede wszystkim o sposób myślenia o Kościele, duszpasterstwie i ewangelizacji. Jednocześnie trudno zupełnie zbagatelizować poruszenie i szok, jakie we Francuzach wywołał pożar Notre Dame. W różnych analizach we francuskich mediach, a częściej na prywatnych blogach i na portalach społecznościowych wyraźnie słychać pytanie, czy ci młodzi ludzie (bo jakieś 90 proc. to 20–30-latkowie) na ulicach Paryża z różańcami w rękach i śpiewami na ustach to pokolenie, które odzyska Francję skradzioną przez różne mutacje rewolucyjnego szaleństwa? „Przy łożu umierającej Notre Dame, jak przy łóżku umierającej matki, Francuzi znowu są tym, czym są naprawdę – rodziną. Nagle naród przypomniał sobie swoją kulturę, swoje bogactwo, swoją duszę…” – pisała w czasie pożaru francuska blogerka Jeanne Smits. Trzeba by tylko dodać, że cała katedra jednak nie spłonęła. Przeżyła. Jeśli już więc ktoś chciałby trzymać się symbolicznego wymiaru tego wydarzenia, musi dodać z nadzieją: Francja też jeszcze nie umarła.
Coś pękło
To nie polityka jest tutaj wyznacznikiem zmian, a w każdym razie nie jedynym, ale pozwolę sobie zacząć od przypomnienia jednego znaczącego zdarzenia: w lipcu 2017 roku w kościele w Saint-Étienne-du-Rouvray w Normandii we Mszy św. z okazji pierwszej rocznicy zamordowania ks. Jacques’a Hamela uczestniczył prezydent Francji Emmanuel Macron. Po Mszy nie tylko dziękował Kościołowi katolickiemu, biskupom, siostrom zakonnym, księżom i świeckim katolikom „za to, że wasza wiara i wasze modlitwy dały wam siłę do przebaczenia”. Padły też odważne, jak na Francję, deklaracje: „Republika nie istnieje po to, żeby zwalczać religię, a tym bardziej nie po to, żeby religię zastąpić (…) Męczeństwo ks. Hamela nie pójdzie na marne” – mówił Macron ku zdumieniu zgromadzonych. Oczywiście to nie przemówienia polityków są wystarczającym dowodem na to, że w całej Francji dokonuje się jakaś zasadnicza przemiana i powrót do chrześcijaństwa. Tak się jednak składa, że te rewolucyjne słowa Macrona nie tylko same w sobie świadczą o przełamaniu pewnego tabu we francuskiej polityce, ale też idą w parze z tym, co rzeczywiście dzieje się w tzw. terenie.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się