Zmarł Stanisław Soyka. Przypominamy rozmowę, jaką przeprowadził z nim Szymon Babuchowski. Artysta opowiada o swojej muzycznej drodze, naprawianiu tego, co zepsuł w relacji z najbliższymi i pewnym zwyczaju, który towarzyszył mu w każdej podróży.
Szymon Babuchowski: Długo czekaliśmy na Pana autorski materiał…
Stanisław Soyka: To prawda. W 1994 r. rozstałem się z Januszem „Yaniną” Iwańskim po sześciu latach bardzo intensywnej współpracy – komponowania i pisania piosenek, autorskich właśnie. I przyszedł moment, w którym wyczerpały się tematy. Miałem poczucie, że napisałem wszystko, co miałem do napisania.
Stan chyba niezbyt przyjemny?
Nie należy wtedy wpadać w panikę, chociaż rzeczywiście jest to moment nieprzyjemny, kiedy pojawia się pustka, wypalenie. Po prostu przestaje się pisać.
Ale komponować Pan nie przestał.
W tamtym czasie pojawiło się na moim fortepianie kilka maszynopisów z sonetami Szekspira. Śp. Henryk Baranowski chciał wyreżyserować sztukę według George’a Tabori w teatrze przy Szwedzkiej i wykorzystać w niej cztery sonety, które mieli śpiewać aktorzy. Prosił mnie, żeby skomponować do tych wierszy muzykę. Po dwóch tygodniach okazało się, że nie będzie tej produkcji. Maszynopisy jednak zostały. Któregoś dnia, z głupia frant, położyłem je sobie na pulpit. Zacząłem od „Sonetu LXXV” i… do końca dnia miałem muzykę. I przekonanie, że trzeba będzie się tym zainteresować. Bo nieliche te teksty, z jakimś aromatem do tej pory mi nieznanym. Widywałem wcześniej niektóre sztuki Szekspira, natomiast z sonetami spotkałem się pierwszy raz. To dało początek mojej przygodzie z poetami.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
już od 14,90 zł