Nowy numer 39/2023 Archiwum

Jestem jak Tewje Mleczarz

O nowej płycie z autorskimi piosenkami, przydatności ławeczek i wzdychaniu do Pana Boga opowiada Stanisław Soyka.

Szymon Babuchowski: Długo czekaliśmy na Pana autorski materiał…

Stanisław Soyka: To prawda. W 1994 r. rozstałem się z Januszem „Yaniną” Iwańskim po sześciu latach bardzo intensywnej współpracy – komponowania i pisania piosenek, autorskich właśnie. I przyszedł moment, w którym wyczerpały się tematy. Miałem poczucie, że napisałem wszystko, co miałem do napisania.

Stan chyba niezbyt przyjemny?

Nie należy wtedy wpadać w panikę, chociaż rzeczywiście jest to moment nieprzyjemny, kiedy pojawia się pustka, wypalenie. Po prostu przestaje się pisać.

Ale komponować Pan nie przestał.

W tamtym czasie pojawiło się na moim fortepianie kilka maszynopisów z sonetami Szekspira. Śp. Henryk Baranowski chciał wyreżyserować sztukę według George’a Tabori w teatrze przy Szwedzkiej i wykorzystać w niej cztery sonety, które mieli śpiewać aktorzy. Prosił mnie, żeby skomponować do tych wierszy muzykę. Po dwóch tygodniach okazało się, że nie będzie tej produkcji. Maszynopisy jednak zostały. Któregoś dnia, z głupia frant, położyłem je sobie na pulpit. Zacząłem od „Sonetu LXXV” i… do końca dnia miałem muzykę. I przekonanie, że trzeba będzie się tym zainteresować. Bo nieliche te teksty, z jakimś aromatem do tej pory mi nieznanym. Widywałem wcześniej niektóre sztuki Szekspira, natomiast z sonetami spotkałem się pierwszy raz. To dało początek mojej przygodzie z poetami.

Trudniej się śpiewa cudze słowa?

Nie mógłbym napisać muzyki do tekstu, którego nie chciałbym wypowiedzieć. To zazwyczaj są teksty, które wyjmują mi z ust jakieś myśli. Tyle że robią to poeci – wprawniej i lepiej ode mnie. Po Szekspirze byli Jan Paweł II, Miłosz, Osiecka, Staff, Leśmian… Zadałem się z poetami na lata.

Kiedy zaczął się odwrót?

Może z pięć lat temu. Ludzie zaczęli pytać, kiedy wreszcie nagram jakieś piosenki, które napisałem sam. Wyglądało to na apel społeczny. (śmiech) Uznałem, że trzeba o tym pomyśleć. Oczywiście po takim czasie niepisania jest się trochę onieśmielonym. Ale jednak nauka nie idzie w las. Te doświadczenia z poetami bardzo mi się przydały, wiele się od nich nauczyłem. Więc oto jestem i właśnie piszę kolejny taki materiał, „na drugą nóżkę”.

Na razie jednak mamy płytę „Muzyka i słowa”, bardzo osobistą. Słychać na niej człowieka, który już swoje przeżył. Pisze Pan np. o tym, że „dzieci poszły z domu”. Czy wraz z takimi wydarzeniami zmienia się spojrzenie na świat?

Tak. Obowiązki rodzicielskie zostały skonsumowane i z moimi synami jestem raczej na stopie braterskiej. Nie mam już wpływu na ich postępowanie i nie biorę też za nie odpowiedzialności. Dzięki temu odczuwam – od dawna w sumie, ale teraz to zaczęło do mnie docierać – że jest mi lżej. Że otwiera się przede mną przestrzeń, od której odwykłem. Nawet taki niezbyt przykładny ojciec jak ja starał się, wysilał, by wychować swoich synów. Zwolnienie z tego obowiązku daje niesamowitą perspektywę. Nastąpiło rozluźnienie, ale mnie ono nie peszy, bo mam co robić. To jest bardzo miła rzecz, że dożyłem w zdrowiu takiej chwili. Mam jeszcze dużo do zrobienia i... mam czas. To jest dar. Bo tak prawdę mówiąc, z moimi cechami charakteru to cud, że przetrwałem do sześćdziesiątki.

Do perspektywy „ławeczki”?

Nie, o ławeczce śpiewam akurat w związku z pewnym prywatnym obrządkiem, który praktykuję. W podróżach, których odbywam wiele, zawsze znajduję sobie godzinkę, dwie, żeby pochodzić po mieście, w którym jestem często... pierwszy i ostatni raz. I by usiąść na ławeczce właśnie. Ja się wtedy zatrzymuję, ale spektakl, który jest do zobaczenia, nie staje. I nigdy się też nie powtarza. Nawet gdyby ten sam facet chodził wte i wewte alejką w parku, zawsze zrobi to inaczej niż poprzednim razem. Jako antropolog amator widzę w tym niezwykłe tworzywo. Ale to jest tylko jeden z aspektów tematu „ławeczka”. Bo jednak głównym przyczynkiem do tego, żeby napisać coś o ławeczce, jest brak ławeczki.

Jak to?

W wioskach i małych miastach ławeczka jeszcze jest używana. Są miejsca, w których przed każdym gospodarstwem jest ławeczka – z widokiem na ulicę i na tych, którzy przechodzą. Można ich dzięki temu zapytać, skąd są i jakie mają zamiary. Można też porozmawiać z sąsiadami. Natomiast w Warszawie, gdyby przejść się od mostu Poniatowskiego do ronda Dmowskiego, natrafimy na trzy, może cztery ławeczki. A przecież to bardzo długi dystans! W domach, które stoją na tym odcinku, mieszkają często ludzie w podeszłym wieku. Ten brak ławeczki eliminuje ich z życia. Pewnie chętnie by się przeszli dwieście, trzysta metrów, ale się obawiają, bo nie mają gdzie przycupnąć. Chciałbym apelować tym samym o zwrócenie uwagi na szlachetną naturę tego przedmiotu i na jego niezwykłą przydatność w życiu społecznym. Sam jeszcze nie potrzebuję ławeczki w takim celu. Ale ławeczka to dla mnie też możliwość spotkania. Bo jak się jest w stanie „przysiadalnym” – a ja zazwyczaj w takim jestem – to ciekawe spotkania i rozmowy z przygodnie poznanymi ludźmi trudno zliczyć.

W piosence „Ławeczka – bajeczka” porusza czułość spojrzenia na świat. Czuje się Pan już bardziej jego obserwatorem czy jednak uczestniczy ciągle w jego biegu?

Jestem w odwrocie. Czuwam teraz nad taką logistyką mojej pracy, żeby było nieśpiesznie. Jeżeli gram gdzieś jutro, to dzisiaj tam jadę. Bo jutro musiałbym się śpieszyć. To musi być tak ułożone, że przyjadę na noc, wyśpię się, wstanę w mieście, w którym gram. I wtedy wszystko zdążę zrobić. Tak właśnie mam zamiar się przeorganizować. Bo jeżeli czegoś naprawdę nie znoszę w życiu, to właśnie pośpiechu.

Jak się gra z synami w zespole?

Antoni w zeszłym roku, już po nagraniu płyty, poszedł swoją drogą. Stworzył własny album, według mnie bardzo udany. Ale te dźwięki, które zostawił na mojej płycie, też są bardzo piękne. W zespole pozostał Kuba, który gra na bębnach i śpiewa. Bardzo dobrze nam się pracuje, rozumiemy się świetnie. Panuje tu pełen profesjonalizm. Kuba gra nie dlatego, że jest moim synem, tylko dlatego, że świetnie wypełnia swoje zadania. Oczywiście poza tym mamy też relacje prywatne – są synowe, wnuczęta, różne nowe aspekty w życiu. Trzeba być tej zmiany świadomym, dostrzegać ją i z niej się uczyć.

Musieliście sobie coś wybaczyć?

Był w moim życiu taki czas, że nabroiłem bardzo mocno. Ale szybko zrozumiałem, że teraz czeka mnie naprawianie. Nam się udało – oczywiście dzięki mamie moich synów, czyli mojej pierwszej żonie – pozostać w bardzo dobrych relacjach. Oni nigdy nie mieli doświadczenia, że mają tylko jednego rodzica albo że się dziećmi jakoś handluje. Zarówno Iwona, jak i ja byliśmy świadomi, że nasze sprawy to jedno, a rodzicielstwo – drugie. Nie można udawać dobrych relacji, zwłaszcza przy dzieciach, więc te relacje musieliśmy zbudować. Do tego trzeba dwojga. Z Iwoną nam się to udało – dobrze żyjemy ze sobą. Chłopaki też rozmawiają ze mną, szanujemy się wzajemnie. Wydaje mi się, że doszliśmy do przyzwoitego poziomu i są uzbrojeni w to, co trzeba.

Na Pana płycie rozmowa pokoleń odbywa się też w drugą stronę. Piosenka „Mamulu, tatulu” adresowana jest do Pana rodziców?

Tak. Szczęśliwie moi rodzice żyją i mam jeszcze możliwość, by z nimi rozmawiać. Ta piosenka jest także o tym, żeby nie fetyszyzować marzeń. Marzenia są potrzebne, bo inspirują, bywają motorem naszych działań, ale często się nie spełniają. I wtedy nie należy popadać w rozpacz, bo rozpacz to jest demon. Niejedne moje marzenia skruszały, ale i tak zasnę bez nich. Więc wyznaję w tej piosence: nic się nie martwcie, że to i tamto mi nie wyszło. Bo tak dużo mi wyszło, że szkoda się smucić.

Śpiewa Pan: „I coraz pokorniej się modlę/ I jakbym się uczył od nowa/ Wiary dziecinnej, prostej”. Wiara też się zmienia z wiekiem?

No pewnie! Można to mierzyć potencjometrem zwątpienia. Nawiedziło mnie w życiu wiele zwątpień, przy jednoczesnym niezachwianym przekonaniu, że jednak droga wiary jest najlepsza. Z tego powodu raczej skłaniam się do uznania, że ma się łaskę wiary. Że wiara jest mi dana. Jestem rzymskim katolem, ale z rysem protestanckim, bo jestem z Górnego Śląska, gdzie sąsiadowaliśmy z protestantami i to nam na dobre wyszło. Na Śląsku kąt prosty to wciąż 90 stopni. Tam ciągle żywy jest etos rzetelności, staranności, obowiązkowości. I zdrowy rozsądek.

Co dziś wskazuje ten potencjometr?

Że jestem niepraktykujący, drugi raz ożeniony, w niesakramentalnym związku. Z Panem Bogiem gadam raczej jak Tewje Mleczarz. Zazwyczaj mam wobec Niego wdzięczność. Bywają też chwile, kiedy leżę gdzieś bardzo nisko i blisko otchłani. Wtedy wzdycham: „Co teraz ze mną zrobisz?”.

Rodzice przekazali Panu wiarę?

Tak. Zostałem ochrzczony i uformowany. Załapałem się jeszcze na ruch oazowy. To była bardzo dobra formacja. Miałem 14 lat i nie chciało mi się jechać na te rekolekcje. Mama mnie jakoś przekonała. Nie pożałowałem – spotkałem świetnych ludzi i to naprawdę podreperowało moje życie. Wtedy, w skali dziesięciopunktowej, potencjometr był na dziewięć. Śladem tego czasu jest płyta „Matko, która nas znasz”, która wyszła znacznie później, już w stanie wojennym. Ciekawy album.

A Pan chciałby coś jeszcze przekazać swoim synom?

Kiedy byli w wieku licealnym, parę rzeczy mnie u nich wkurzało. Dopiero jak się przyjrzałem bliżej, okazało się, że wszystkie te rzeczy wzięli ode mnie. Człowiek uczy się z przykładu. Ale właśnie dlatego myślę, że nie będę musiał się obawiać moich dzieci, kiedy będę niedołężny.•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast