Nowy numer 39/2023 Archiwum

Euro-utopia

Na wspólnej walucie skorzystały przede wszystkim Niemcy. Większość członków strefy euro wyraźnie straciła. Potwierdza to raport przygotowany przez niemiecki think tank. Czy ktoś poważny w Polsce myśli jeszcze o dołączeniu do unii walutowej?

To, co intuicyjnie od dawna wyczuwał każdy, kto ma chociaż podstawowe pojęcie o ekonomii i gospodarce, dziś potwierdza raport opracowany przez Centrum für Europäische Politik: wspólna waluta przyniosła wyraźne zyski tylko jednej gospodarce – niemieckiej. W radzie programowej tej szacownej, niezależnej formalnie od rządu instytucji z siedzibą we Fryburgu zasiadały takie postaci, jak zmarły dwa lata temu były prezydent Niemiec Roman Herzog, a także Holender Frits Bolkestein, były komisarz UE, czy Hans Tietmeyer, były prezes Niemieckiego Banku Centralnego, oraz… Leszek Balcerowicz.

Euro-folklor

Nie jest to bynajmniej grono osób sceptycznych wobec idei euro. Tym większa wartość danych z raportu, które potwierdzają to, o czym od wielu lat pisaliśmy na łamach GN: wspólna waluta dla gospodarek o różnych prędkościach była projektem wyłącznie politycznym, bez ekonomicznego uzasadnienia. To nie musi być z automatu czymś złym – wielkie projekty ideowe i polityczne wymagają odwagi i wizjonerskiej pasji, choć w danym momencie wydają się „nieopłacalne”. W przypadku euro jednak mówimy albo o braku dalekowzroczności, albo o świadomej manipulacji od samego początku. Jeśli bowiem celami politycznymi wprowadzenia wspólnej waluty miały być ściślejsza integracja i wyrównanie poziomu życia w krajach strefy euro, to dziś już wiadomo ponad wszelką wątpliwość, że żaden z nich nie został osiągnięty. Jakie to ma znaczenie dla Polski, w której nadal płacimy polską walutą? O ile jeszcze parę lat temu sceptycyzm wobec euro uchodził nad Wisłą za przejaw tzw. eurofobii (choć, jak widać, był to eurorealizm), o tyle dziś próby przekonywania, że Polska powinna przyjąć eurowalutę, należy uznać za część swoistego folkloru politycznego. Mimo to nie brak środowisk, które serio, bez względu na twarde dane, powtarzają jak mantrę: prędzej czy później Polska „musi” przystąpić do strefy euro. Jako dogmat przywoływany jest argument, że „zobowiązaliśmy się” do tego, przystępując do UE. Temat z pewnością pojawi się podczas kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, a raport CEP będzie jednym z głównych punktów odniesienia w debacie.

Euro-plus

Autorzy raportu wzięli pod lupę tylko 8 krajów strefy euro (Niemcy, Holandię, Belgię, Włochy, Portugalię, Hiszpanię, Francję oraz Grecję), ale to dość zróżnicowana grupa: z jednej strony najsilniejsze europejskie gospodarki, z drugiej kraje, które miały być sztandarowym przykładem na to, jak wspólna waluta podnosi je z zapaści. Dobór próby i jej zróżnicowanie dobrze oddaje również rozpiętości między zyskami niewielu i stratami większości. I tak Niemcy, główny beneficjent euro w okresie poddanym analizie (tzn. od 1999 r., gdy wprowadzono euro, do 2017 r.), zarobiły na wspólnej walucie blisko 2 bln euro. Potem długo, długo nic i na drugim miejscu znalazła się Holandia, z zyskiem niewielkim jak na tak długi okres: 350 mld euro. Trójkę wygranych zamyka – tu zaskoczenie i niedowierzanie – Grecja! Autorzy w tym wypadku rozdzielają okres do 2011 r., kiedy Grecja rzeczywiście zyskiwała na euro, od okresu późniejszego, gdy straty, pogłębione kryzysem (na którym znowu zarobiły najwięcej Niemcy) ciągnęły greckie dane w dół, zatrzymując się ostatecznie na kwocie 2 mld euro na plusie. Przypadek Grecji jest bardziej zawiły niż pozostałych krajów – gdyby nie miliardy euro wpompowane tam przez innych członków strefy, głównie Niemcy, jej wynik z pewnością byłby o wiele gorszy. A ten „dobry”, choć symboliczny, jest z tego względu dość iluzoryczny (na jednego mieszkańca Grecji przypada ok. 190 euro zysku, w przypadku Niemiec – ponad 23 tys. euro na głowę). Podsumowując podium, można śmiało powiedzieć, że realny zysk z wprowadzenia euro mają tylko Niemcy.

Euro-minus

Jeszcze ciekawiej robi się na dłuższej liście krajów, które poniosły dające się policzyć straty. Zacznijmy od raczej symbolicznej straty Belgii, która przez euro jest na minusie na poziomie prawie 70 mld euro. To o tyle znamienne, że w stolicy Belgii, Brukseli, znajdują się wszystkie (nie licząc Strasburga we Francji) najważniejsze instytucje unijne. Potem jest już tylko równia pochyła. Najpierw dwa kraje, których gospodarki miały rosnąć dzięki wspólnej walucie: Hiszpania poniosła stratę w wysokości 224 mld euro, Portugalia – 424 mld euro. Prawdziwą sensacją jest jednak wynik największych po Niemczech (nie licząc Wielkiej Brytanii) gospodarek unijnych, Francji i Włoch. Pierwsza straciła aż 3,6 bln euro, drugie… 4,3 bln euro. To gigantyczna przepaść dzieląca je od głównego beneficjenta, który zarobił prawie 2 bln euro.

Straty poniesione zwłaszcza przez Francję pokazują, jak duża różnica istnieje między polityką Paryża a polityką Berlina, choć na co dzień ten duet traktowany jest jako lokomotywa integracji europejskiej. Jednak nawet w przypadku tych dwóch państw nie można mówić o równej czy nawet przybliżonej prędkości gospodarek. Mimo to dystans między najbardziej stratnymi na euro Włochami i Francuzami z jednej strony a liczącymi same zyski Niemcami (ponad 6 bln i prawie 5,5 bln euro różnicy!) jest właściwie nokautujący dla idei wspólnej waluty. A pomijając różnicę między największymi przegranymi a jedynym wygranym, wrażenie robi także suma wszystkich policzonych strat w pięciu największych gospodarkach unijnych – to blisko 8,5 bln euro. Jeśli zaś uwzględnić zysk Niemiec i Holandii łącznie, to i tak cała strefa euro jest na minusie sięgającym blisko 6,5 bln euro. Jak to możliwe?

Euro-przykrywka

– W przypadku euro okazało się, że jeden „rozmiar” waluty i uśrednienie stóp procentowych dla gospodarek o różnej prędkości były szkodliwe dla wszystkich – tłumaczył kiedyś na łamach GN Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Ta szkodliwość była odczuwalna zwłaszcza w przypadku Grecji, która tylko pozornie jest na plusie. Wspólna waluta tak naprawdę jedynie przyspieszyła kryzys, jaki wybuchł w tym kraju parę lat temu (i który nie został zażegnany). Powód jest prosty: wprowadzenie euro spowodowało, że dla rynku kondycja gospodarcza Grecji była niewidoczna. Gdyby nie było wspólnej waluty, rynek wyceniłby jakość greckich obligacji denominowanych w rodzimej walucie, drachmie, oceniałby siłę greckiej waluty z roku na rok i wtedy wszyscy wiedzieliby, że nie mamy do czynienia z krajem podobnym do Niemiec tylko dlatego, że używa tej samej waluty, ale z krajem, który bardzo odbiega od silnych gospodarek. Strefa euro przykryła ten obraz. Widać, że wspólna waluta nie była żadną gwarancją bezpieczeństwa. Gdyby Grecja zbankrutowała, posiadając drachmę, nie stanowiłoby to problemu dla reszty. Zanim Grecy doprowadziliby do obecnej dramatycznej sytuacji, wcześniej dowiedzieliby się, że jest źle. A tak łudzili się, że mają mocną walutę, że mogą łatwo dokonywać zakupów za granicą, łatwo importować. Ten sen skończył się dla Greków niczym koszmar.

Euro-realizm

Unie walutowe nie miały nigdy długiego żywota. Również euro, zwłaszcza teraz, gdy niezależne raporty potwierdzają to, co intuicja podpowiadała od lat, jest raczej na ostatniej prostej do rozwiązania. „Noblista Milton Friedman przewidywał, że waluta ta przeżyje około 10 lat. W zasadzie się nie pomylił, gdyż po tym okresie nastąpił duży kryzys w strefie euro, który zakończyłby się upadkiem projektu, gdyby nie wola ratowania go przez czołowe kraje Unii Europejskiej, motywowana oczywiście czynnikami politycznymi” – takie zdanie Roberta Gwiazdowskiego można wyczytać w opublikowanym niedawno raporcie Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Krytyczny stosunek tego środowiska do wprowadzenia w Polsce euro może być jednym z przeważających w przypadku ewentualnej ogólnonarodowej debaty.

„Związek Przedsiębiorców i Pracodawców przeanalizował możliwe zyski i straty związane z możliwością przystąpienia Polski do Unii Walutowej i zastąpienia złotego walutą euro. W wyniku tej analizy rekomendowany jest sceptycyzm co do planów szybkiego wprowadzenia wspólnej waluty” – czytamy w komunikacie poświęconym raportowi. Autorzy przyznają, że „euro od samego początku było projektem politycznym, nie ekonomicznym. Upadek komunizmu wywołał próżnię polityczną. Żyjąca w cieniu konfliktu sowiecko-amerykańskiego Europa Zachodnia stanęła przed kilkoma dylematami, m.in. kwestią rozwiązania problemu podzielonych Niemiec. Inne mocarstwa Europy, przede wszystkim Francja, uznały, że zgoda na połączenie Niemiec warunkowana jest przyjęciem przez nich wspólnej waluty europejskiej. Obawiano się bowiem siły niemieckiej marki”. A Tomasz Wróblewski z Warsaw Enterprise Institute dodaje: „W świecie zróżnicowanych gospodarek wspólna waluta będzie miała albo zawyżoną wartość dla jednych, albo zaniżoną dla innych. Silne kraje będą więc coraz silniejsze, a słabsze coraz słabsze”.•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina

Zastępca redaktora naczelnego

W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.

Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny

 

Quantcast