Myśl wyrachowana: Niepodległość to swoboda ducha, swoboda obyczajowa to podległość.
Niedawno byłem na Mszy w swojej rodzinnej parafii. W czasie ogłoszeń proboszcz powiedział, że ostatnie liczenie wiernych wykazało duży spadek ich liczby na Mszy niedzielnej. Rok wcześniej na Mszy zjawiło się 36 procent zobowiązanych, a w tym roku tylko 30 procent. W kościele rozległ się szmer. Gdy wychodziłem, idący za mną mężczyzna mruknął do swojego sąsiada po śląsku: „Jak sie zamiele, to zaś przidom”. Czyli że ci katolicy, którym coraz dalej do kościoła, wrócą do niego, gdy nastaną trudne czasy.
Hm, może coś w tym jest. Gdy prześledzi się dzieje narodu wybranego, widać, że to historia odejść i powrotów. Gdy robiło się spokojnie, zamożnie i wygodnie, naród zapominał o Bogu, rzucał w kąt prawo Boże i zaczynał kłaniać się bożkom. W efekcie zapaści religijnej następowała katastrofa polityczna. Potem przychodziło otrzeźwienie, a w sercach wzbierała skrucha. Naród przepraszał, a Bóg jakby tylko na to czekał – bardzo szybko przychodził z pomocą. Nie dawał się prześcignąć w hojności, tak jakby przebaczanie było tym, co lubi najbardziej. I wtedy lud wpadał w radosne zdumienie. Wierność powracała, a z nią gorliwość i świadomość, że nic lepszego nad życie w przyjaźni z Bogiem nie może człowieka spotkać.
A potem przychodziła codzienność wymagająca wytrwałości. Zawsze tak jest. To czas nadejścia pokus i próba wierności. Pojawia się kryzys, wielu wtedy odpada, czasem tak wielu, że nawet „dziesięciu sprawiedliwych” doszukać się nie sposób. I wtedy często następuje załamanie. Nie to, że Bóg karze – zbłąkana społeczność sprowadza karę sama na siebie. Gdy Bóg, zgodnie z ludzkim życzeniem, choćby tylko lekko cofnie rękę, człowiek natychmiast się przewraca. Ale że z poziomu gruntu trudniej zadzierać nosa, powraca szansa na otrzeźwienie i na skruchę – a więc na odzyskanie… niepodległości. Prawdziwej wolności w przyjaźni z Bogiem.
Czy tak jest z Polską? Ciekawe, że na sto lat, jakie minęły od odzyskania przez Polskę niepodległości, dokładnie połowa to czas podległości Niemcom i Sowietom. W sumie od 1795 r., gdy Polska zniknęła z mapy, mieliśmy 173 lata niewoli i tylko 50 lat prawdziwej niepodległości – z tego większość to ostatni okres od upadku komunizmu. Jakoś nas te nieszczęścia nie pozbawiły ducha. Nawet przeciwnie – zgromadziliśmy się wokół rzeczy wielkich i największych.
Z tej perspektywy widać, że przykrości wynikające z upadków bardziej nas, Polaków, utrzymywały w pionie niż komfort dumnego stania na własnych nogach. Co nie znaczy, że niepodległość ojczyzny nie jest stanem pożądanym. Jest – pod warunkiem, że pociąga ludzi w górę. Ale to już zależy od naszych wyborów. Każdych – od moralnych po polityczne (zresztą jedne z drugimi się łączą). Bo po prawdzie jaką wartość miałaby ziemska ojczyzna, gdyby nie sprzyjała osiągnięciu niebieskiej?•
Dziennikarz działu „Kościół”
Teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”. Zainteresowania: sztuki plastyczne, turystyka (zwłaszcza rowerowa). Motto: „Jestem tendencyjny – popieram Jezusa”.
Jego obszar specjalizacji to kwestie moralne i teologiczne, komentowanie w optyce chrześcijańskiej spraw wzbudzających kontrowersje, zwłaszcza na obszarze państwo-Kościół, wychowanie dzieci i młodzieży, etyka seksualna. Autor nazywa to teologią stosowaną.
Kontakt:
franciszek.kucharczak@gosc.pl
Więcej artykułów Franciszka Kucharczaka
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się