O nowym albumie „Trzy sny” i o kulturze chrześcijańskiej, która powinna budzić, mówi Kuba Kornacki.
Szymon Babuchowski: Podobno z aktora zmieniłeś się w autora. Jak do tego doszło?
Kuba Kornacki: Kiedyś wyobrażałem sobie, że skoro po pracy w teatrze wracam prosto do domu, to jestem superojcem i supermężem. Ale któregoś dnia mój, 6-letni wówczas, syn Piotrek położył się w drzwiach wyjściowych i powiedział: „Tato, jak teraz wyjdziesz do pracy, to zabiję twojego dyrektora”. Przeszedłem wtedy nad nim, jednak coś zaczęło się zmieniać w moim myśleniu. Byłem jak Jonasz – bardzo nie chciałem pójść za tym głosem, ale to był ewidentnie Jego głos. Mówił, że chce mnie w innym miejscu.
Skąd to wiedziałeś?
Bo już parę lat wcześniej ten głos słyszałem. Mieszkałem wtedy w Szczecinie i byłem najbardziej niepotrzebnym aktorem w mieście. Nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić, i zacząłem modlić się oraz pościć w tej intencji. Po kilkunastu dniach Pan Bóg odpowiedział: najpierw wywalili mnie z roboty, a następnego dnia już miałem pracę jako solista w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Przekonałem się, że kiedy Pan Bóg zaprasza mnie do czegoś, co wydaje mi się karkołomne – to mogę Mu zaufać.
Nie bałeś się kolejnej zmiany?
Bałem się potwornie, bo ja nic innego nie umiałem robić niż być aktorem. Ale w ciągu pięciu dni zarobiłem w reklamie tyle, ile w ciągu roku w teatrze. Kiedy odszedłem z Teatru Muzycznego w Gdyni, w moim życiu zapadła nagle kompletna cisza. Kaszubski las szumi, dzięcioł w drzewo stuka i ja w tej głuszy. Po jakimś czasie, w modlitwie, zaczęły przychodzić piosenki i inne pomysły. Napisałem książkę przygodową dla dzieci, stworzyłem kilka scenariuszy filmowych i teatralnych oraz nagrałem pierwszą płytę „Tato” z zespołem Kanaan. Teraz ukazała się kolejna – „Trzy sny”, która jest także trochę książką, a trochę nagraniem spektaklu.
Jak nazwałbyś to, czym się teraz zajmujesz?
To jest tak naprawdę piosenka aktorska. Kiedy stoję przed widownią i dochodzę do puenty, która zawsze wiąże się z elementem zaskoczenia, to czuję mrowienie z tyłu głowy. Bo widzę, że wszystko, czego do tej pory się w życiu nauczyłem, zmierzało do tego, żeby ten program był taki, jaki jest: pełen znaczeń i emocji.
Nie dość, że muzyka z chrześcijańskim przesłaniem, to jeszcze ambitna. Zająłeś się niszą w niszy.
Bo odkryłem, że dla tej muzyki, której słuchałem wcześniej, na rynku muzyki chrześcijańskiej nie bardzo znajduję alternatywę. Teksty większości chrześcijańskich piosenek są bardzo oczywiste. One rzeczywiście nadają się do tego, żeby się nimi modlić. Natomiast mnie zależało na takiej muzyce, w którą można się wtulić, która może zadziałać jak wiatr w żagle – żeby gdzieś poszybować, udać się na zwiedzanie nieznanych lądów wyobraźni. Mnie w takie krainy zabiera Sting, ale nie znajduję chrześcijańskich odpowiedników dla Stinga. Więc zapragnąłem znaleźć własną krainę łagodności, wyobraźni – żeby to była muzyka pełna ewangelicznej soli. Przyprawiona nią, ale nie przeładowana. Żeby była takim rajem, gdzie wszystko pachnie Bogiem.
Jak udaje Ci się wystrzegać banału w śpiewaniu o Panu Bogu?
Szkoła teatralna dała mi paniczny wręcz lęk przed banałem. Czuję go przez skórę na odległość i świadomie staram się go wystrzegać. Kiedy piszę tekst, często sprawdzam go pod tym kątem: czy przypadkiem nie ma tutaj jakiejś łopatologii. Nawet gdy na pierwszej płycie posługiwałem się nawiązaniami biblijnymi, to starałem się zawsze powiedzieć to po swojemu. Np. zamiast: „byłbym jak cymbał brzmiący” śpiewam: „byłbym skończonym cymbałem”. Zależy mi na tym, żeby budzić człowieka, wytrącać go z utartych kolein myślenia. Kiedy Pan Bóg daje mi odczuć, że jest bardzo blisko, to zawsze jestem zaskoczony tym, jak się objawia. Więc sam też się staram, żeby to, co tworzę, miało tę szczyptę zaskoczenia.
A Ciebie samego te piosenki zaskakują?
Tak! Na przykład „Wojownik”. Motyw zaczerpnięty z książki i filmu „Niebo istnieje... naprawdę”, opartego na prawdziwej historii. Opowiadają one o chłopcu, który zobaczył Jezusa i szukał potem wszędzie Jego wizerunku, ale nie mógł go odnaleźć na żadnym świętym obrazku. Rozpoznał go dopiero na rysunku pewnej małej Gruzinki, która w wieku 8 lat widziała Pana Jezusa. Nie wiedząc, kto to jest, narysowała Jego portret. Zachwyciłem się tym rysunkiem, bo Pan Jezus nie jest na nim jakimś polukrowanym tworem, tylko prawdziwym facetem, wojownikiem. Kimś, kto jest łagodny dla tych, którzy poszukują prawdy, ale bezwzględny dla tych, którzy chcą Go przyłapać na słowie. Napisałem więc piosenkę o chłopcu, który całe życie chciał być wojownikiem i który staje naprzeciwko prawdziwego Wojownika. Patrzą sobie w oczy i ów chłopiec w oczach Jezusa dostrzega siebie, odkrywa w nich swoją tożsamość. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że ta mała Gruzinka długo nie mogła namalować oczu Pana Jezusa. Nie znajdowała odpowiedniej inspiracji. Pewnego razu jechała nad brzegiem oceanu, zobaczyła jego kolor i stwierdziła: tak, to jest to. Nawet teraz mam ciary, kiedy o tym mówię, dlatego że nie mając o tym pojęcia, w tekście piosenki napisałem: „W Jego oczach był ten spokój. Ocean”. Właśnie to słowo!
Faktycznie niezwykła historia.
To jest dla mnie niesamowita przygoda, że to pierwotne ukłucie, z którego coś się rodzi – pierwsze słowo, skojarzenie, obraz – można opakować w szkatułę, dodać do niego cały tekst, pomalować, ale i tak na końcu człowiek, który będzie odpowiednio wpatrzony i wsłuchany, znajdzie właśnie to. I to nigdy nie jest coś oczywistego. To ciągłe poszukiwanie tego, jaki, Boże, jesteś. Wiem, że wszechmocny, znam to wszystko, co na katechezie kazali wykuć na blachę. Ale co jeszcze? Chciałbym, żeby to, co robię, było dla ludzi ścieżką poszukiwania takich świętych muśnięć. Żeby dzięki tym piosenkom odkrywali, co się dzieje, kiedy Bóg przechodzi blisko. Jak smakuje ten cielęcy zachwyt, kiedy się staje wobec czegoś najbardziej niesamowitego w życiu, w kosmosie, i nie można już nic powiedzieć, bo słowa nie wystarczają.
Czy taka twórczość jest w Kościele wystarczająco wspierana?
Spotkałem się z życzliwością wielu fantastycznych księży, którzy zapraszają nas na koncerty, ale myślę, że mamy z tym spory problem. Bo Kościół na poziomie instytucjonalnym najczęściej zainteresowany jest bardzo tradycyjnymi formami sztuki kościelnej. Wspiera festiwale chóralne, organowe, zespoły pieśni i tańca, czasem orkiestry strażackie…
A jeśli teatr, to z doklejanymi brodami…
Tak, a Pan Jezus wychodzi na scenę zawsze z otwartymi ramionami i ubrany na biało. Myślę, że promując tylko taką kulturę, Kościół niejako przyznaje się do tego, że Ewangelia nie do końca jest inspirująca dla współczesnych artystów. To jest strzał w kolano. Drugi problem dotyczy myślenia o pieniądzach w Kościele katolickim. W wielu miejscach pokutuje myślenie, że kultura chrześcijańska powinna być za „Bóg zapłać”. Ale jeżeli coś ma być naprawdę dobre, to nie może to być robione po godzinach pracy. To musi być zrobione w pracy! Powinienem poświęcić na to cały mój czas, wszystkie zdolności, warsztat. Inaczej wychodzą z tego właśnie takie rzeczy, jakich czasem słucham na antenach katolickich rozgłośni. I wstydzę się, kiedy je słyszę. W świątyni króla Dawida było 4 tys. profesjonalnych muzyków na etatach. Kiedy uwielbienie rozlegało się ze świątyni, nikomu nie przyszło do głowy, żeby robić sobie z tego „podśmiechujki”.
Oddajemy kulturę walkowerem?
Daliśmy się zepchnąć do narożnika, a triumfy święci kultura lewacka, oparta często na bluźnierstwie, profanacji, agresji wobec Boga i społeczeństwa, które się do Niego przyznaje. To już nie jest – użyję cytatu – „odważne stawianie bolesnych pytań”, tylko jawna, prostacka agresja wobec chrześcijan, a my nie umiemy się temu przeciwstawić. Ale jak mamy to robić, skoro w tę kulturę antychrześcijańską pompuje się wielkie pieniądze, a ta, która odnosi się z szacunkiem do Boga, jest uprawiana przez jakichś niedobitków, uparciuchów, straceńców, którzy robią to za darmo albo za półdarmo. Jak mamy konkurować? Trzeba pokory i determinacji, żeby wierzyć, że taka praca ma sens.
Czujesz się wolny jako artysta?
Tak. Chociaż jako rodzina straciliśmy pewną przewidywalność, bo życie od zlecenia do zlecenia pełne jest znaków zapytania. Ale Pan Bóg jest wierny temu, do czego mnie zaprosił, i niczego nam nie brakuje.
Syn już nie kładzie się w drzwiach?
Dzisiaj, kiedy odwożę do szkoły mojego 16-letniego syna, on żegna się ze mną: kocham cię, tato. •
Kuba Kornacki
Rocznik 1974. Aktor filmowy i teatralny, występował w wielu serialach telewizyjnych, reżyser, wykładowca, autor książek. Lider zespołu Kanaan.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się