Kiedyś polskich piłkarzy można było sprzedać na Zachód dopiero po trzydziestce, dziś takie transfery dotyczą prawie wyłącznie nastolatków.
Sensacją ostatnich tygodni jest informacja, że nowym agentem Roberta Lewandowskiego został Pini Zahavi, jeden z najskuteczniejszych negocjatorów na rynku piłkarskim. To on sfinalizował zakup Chelsea Londyn przez Romana Abramowicza i przejście Neymara z Barcelony do Paris Saint-Germain. Zdaniem ekspertów to może oznaczać tylko jedno: nasz as jeszcze w tym roku zmieni klub. Bez względu na to, w jakiej koszulce Lewandowski zagra jesienią (Realu Madryt?), będzie to z pewnością najgłośniejszy transfer z udziałem polskiego piłkarza. Zanim do niego dojdzie, warto przypomnieć te poprzednie, zwłaszcza z czasów, gdy w sprzedaż gwiazd znad Wisły osobiście angażowali się pierwsi sekretarze, generałowie i służby specjalne.
Słynne ucieczki
Paradoks polega na tym, że gdy polska reprezentacja zdobywała medale na mundialach, transfery praktycznie nie wchodziły w rachubę. Deyna, Lubański, Lato, Gadocha, Szarmach wyjechali na Zachód u schyłku swoich wielkich karier. Ówczesne przepisy pozwalały na to dopiero po ukończeniu 30 lat. Władze PRL strzegły zazdrośnie naszych gwiazd. „Pękły” dopiero po mundialu w Hiszpanii. Transfer Zbigniewa Bońka, dzisiejszego prezesa PZPN, z Widzewa do Juventusu w 1982 r. choćby z tego względu uchodzi do dziś za najważniejszy w dziejach polskiego futbolu.
Wcześniej zdarzało się, że pokusa wielkiej gry za żelazną kurtyną pchała piłkarzy do desperackich gestów, takich jak nielegalne pozostanie za granicą. Najbardziej znanym „uciekinierem” był Jan Banaś, który jeszcze jako gwiazda Polonii Bytom w 1966 r. po meczu w ramach Pucharu Intertoto pozostał w RFN, by grać w FC Koeln. I choć transfer został dopięty, Banaś, niczym syn marnotrawny, powrócił do kraju, by stać się wkrótce kluczową postacią Górnika Zabrze. Banaś strzelał jeszcze dla reprezentacji ważne bramki, ale za karę nie pojechał ani na olimpiadę do Monachium, ani na mistrzostwa, także do Niemiec. Jego historia stała się kanwą scenariusza filmu „Gwiazdy” z 2017 roku.
Zgoła inny finał miała ucieczka Marka Leśniaka, napastnika Pogoni Szczecin, który w 1988 r. po meczu reprezentacji z Danią zamiast do autokaru kadry wsiadł do limuzyny podstawionej przez Bayer Leverkusen. Do dziś nie jest jasne, jak to się stało, że mimo samowoli ten akurat transfer został po pewnym czasie zalegalizowany przez władze sportowe PRL. W dodatku – jak ustalił historyk Grzegorz Majchrzak – przy aktywnym udziale samego gen. Floriana Siwickiego.
Jak żołnierz z milicjantem
Ucieczka Marka Leśniaka została w pewnym sensie sprowokowana przez MON. Wojsko miało bowiem w PRL najwięcej do powiedzenia przy transferach piłkarzy. I nie musiało nawet specjalnie sięgać do kieszeni, wystarczyła karta powołania. Legia Warszawa i Śląsk Wrocław mogły mieć każdego polskiego zawodnika… chyba że ten wybrał grę w pionie gwardyjskim (Wisła Kraków lub Gwardia Warszawa) i milicyjny etat. Oba piony toczyły zresztą często boje o poszczególnych piłkarzy, w które angażowali się osobiście szefowie resortów. Najgłośniejsza była wojna o Romana Koseckiego, piłkarza Gwardii, który nagle pokochał Legię (z wzajemnością). Salomonowy wyrok wydał w jego sprawie sam Czesław Kiszczak. Choć stał wówczas (1986) na czele MSW, okazało się, że jego serce mocniej bije dla wojska (lata pracy w WSW). I Kosecki w końcu zagrał w Legii.
Od każdej reguły istnieją rzecz jasna wyjątki, a każde drzwi można otworzyć, jeśli wymieni się właściwą kwotę. Tak było w 1983 r. w przypadku Dariusza Dziekanowskiego. Wystarczyło 21 mln, by 21-letni szeregowy przerwał nagle odrabianie służby wojskowej w barwach Gwardii. Transfer do Widzewa przeszedł do historii, bo po raz pierwszy kwota transferu wyciekła do prasy, budząc ogromne emocje. Liczono, ile lat przeciętny Polak musiałby pracować na taką kasę (wyszło, że 121 lat). Dziekanowski presji nie wytrzymał i po dwóch latach do Warszawy wrócił, tyle że już do Legii, która zapłaciła za niego… 60 milionów. Co ciekawe, ten transfer przeszedł już bez echa.
Płatne w sprzęcie biurowym
Gra w Legii stanowiła najpoważniejszy problem przy zagranicznych transferach Roberta Gadochy i Kazimierza Deyny. Nie wystarczała nawet zgoda władz sportowych i uzgodnione kontrakty, generałowie byli odporni na wszystkie argumenty. Nie chodziło jedynie o strategię „psa ogrodnika”. Po prostu klub miał grać o najwyższe cele.
Podchody pod Gadochę rozpoczął AC Milan już w 1972 r., dwa lata później sprawa nabrała tempa, bo działaczom MSV Duisburg udało się przekonać władze PZPN… ale nie Legii czy Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystycznej. Wtedy piłkarz uciekł się do fortelu. Wykorzystał słabość, jaką do jego talentu miał Edward Gierek. Podczas uroczystej kolacji, jaką I sekretarz wydał na cześć piłkarzy kadry Górskiego, skrzydłowy Legii miał wprost zwrócić się o pomoc w transferze. Ostatecznie Gadocha trafił do FC Nantes, ale opera mydlana związana z tym transferem trwała jeszcze kolejny rok. Oficjalnie Francuzi zapłacili… 50 tys. dolarów, z czego 40 tys. na dewizowe konto PZPN, Legii zaś została reszta, w złotówkach, przeliczona po oficjalnym kursie, z przeznaczeniem na zakup sprzętu sportowego. Wielokrotność tej sumy poszła na łapówki dla oficjeli różnych szczebli, a dziennikarze żartowali, że Gadocha miał stanowić część kontraktu na dostawę do Polski autobusów marki Berliet.
Wydaje się jednak, że bez zgody samego Gierka tamten transfer faktycznie nie doszedłby do skutku, natomiast wątpliwości nie ma już co do roli Jaruzelskiego przy przejściu Deyny do Manchesteru City. Piłkarz był bowiem zawodowym wojskowym i przed opuszczeniem kraju musiał zostać zwolniony ze służby. Zadecydował o tym w 1978 r. osobiście ówczesny minister obrony. Za legendę Legii zapłacono 120 tys. funtów… w sprzęcie biurowym.
Potrzeba było jeszcze 4 lat, by transfer polskiego piłkarza nabrał bardziej „cywilizowanych” form. Gdy 26-letni Boniek podpisywał z Juventusem Turyn 3-letni kontrakt, już oficjalnie, a nie pod stołem, na konto Centralnego Ośrodka Sportu wpłynęła astronomiczna jak na owe czasy kwota 2 mln 300 tys. dolarów. Widzew dostał tylko część tej sumy, oczywiście w złotówkach, po krajowym przeliczniku. Ile poszło do kieszeni dygnitarzy partyjnych, by przymknęli oko na wiek piłkarza – nie wiemy, ale na pewno sporo. Nie pamięta się dziś, że i dla Włochów był to moment przełomowy, bo wcześniej w tamtejszych klubach mógł oficjalnie grać tylko jeden obcokrajowiec. Od 1982 – już dwóch. Do Juve Boniek trafił wspólnie z Michelem Platinim.
Polowanie na trampkarzy
W PRL przyjęto zasadę, że zagraniczny transfer był czymś w rodzaju „odprawy emerytalnej” piłkarza albo formą nagrody za dobre sprawowanie. Trzeba brać bowiem jeszcze poprawkę na poziom medycyny sportowej i tryb życia piłkarzy teraz – i pół wieku temu. Robert Lewandowski mimo 30 lat jest wciąż w optymalnej dyspozycji, a Orły Górskiego w tym wieku już nie latały tak wysoko.
Teraz sytuacja się odwróciła. Nasi najlepsi piłkarze po trzydziestce (a czasem i wcześniej) podpisują transfery powrotne. Pierwszy był Euzebiusz Smolarek w Polonii Warszawa. Do Wisły Kraków zawitał właśnie Marcin Wasilewski, wcześniej gracz m.in. Anderlechtu Bruksela i Leicester City. I mimo 37 lat radzi sobie nie gorzej niż młode wilki. Kilka lat temu Lukas Podolski, reprezentant Niemiec z polskim sercem, zapowiedział, że swoją bogatą karierę chciałby zakończyć w Górniku Zabrze.
Natomiast transfery do wielkich klubów podpisują obecnie przede wszystkim juniorzy. Coraz częściej bywa tak, że reprezentanci naszego kraju w ogóle nie mają w swoim CV gry w polskiej lidze. Tak było z Grzegorzem Krychowiakiem czy Tomaszem Kuszczakiem, którzy wyjechali z Polski, mając 17 lat. Wojciech Szczęsny do rezerw Arsenalu trafił w wieku 16 lat. Piotr Zieliński, którego talent tak pięknie rozkwita pod słońcem Neapolu, podpisał kontrakt z Udinese, mając 18 lat. Skauci zachodnich potentatów polują już na naszych trampkarzy.
Nie każdy transfer oznacza jednak wielką karierę. Bardzo wiele polskich talentów trafia do rezerw wielkich klubów… i już tam zostaje na kolejne lata. Ostatnim przykładem takiego falstartu było przejście Bartosza Kapustki do (wówczas) mistrza Anglii Leicester City. Nadzieja reprezentacyjnej obrony, Jan Bednarek, też „grzeje ławę” w Southampton. Może więc dobrze, że Lechowi nie udało się tej zimy sprzedać kolejnego obrońcy – Roberta Gumnego do Borussii Moenchengladbach za 6,5 mln euro. Cieszmy się naszymi młodymi piłkarzami na polskich boiskach, zanim biegać będą po nich wyłącznie emeryci.•
Przy pisaniu tekstu korzystałem z książki Grzegorza Majchrzaka „Tajna historia futbolu”. Fronda 2017
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się