Nowy numer 38/2023 Archiwum

Coś me too nie pasuje

Feministki słusznie bronią kobiet przed seksualnym wykorzystaniem. Ale zarazem domagają się permisywnej edukacji seksualnej, która banalizuje ludzką seksualność i sprzyja „wychowaniu” agresorów.

Przez liberalne media przetaczają się dwie kampanie związane z seksualnością. Pierwsza pod hasłem „#Sexedpl” wzywa do wprowadzenia w szkołach liberalnej edukacji seksualnej. Akcję promuje Anja Rubik. Popularna modelka, kobieta wyzwolona, niestroniąca od rozbieranych sesji zdjęciowych, bywała w świecie, postanowiła zrobić coś dla kraju, w którym jej rodacy prawie nic o seksie nie wiedzą. No a jeśli mają jakąkolwiek wiedzę, to z gruntu fałszywą, bo w szkole, zamiast przekazywać „naukową” wiedzę o seksie, prowadzi się zajęcia z „przygotowania do życia w rodzinie”, a rodzice nie wywiązują się z roli, bo wstydzą się mówić o tych sprawach. Pani Rubik postanowiła więc wnieść do naszego ciemnogrodu nieco wyzwalającego bezwstydu. W kampanię zaangażowali się polscy artyści-celebryci, którzy w krótkich spotach zachęcają do odważnego mówienia o seksie. I nie tylko mówienia, rzecz jasna. Powtarzają hasła stare jak rewolucja seksualna, czyli sprzed mniej więcej 50 lat. Promują życie erotyczne wolne od poczucia winy. Żadnych tabu, przesądów, pruderii, opresyjnej katolickiej moralności krępującej naturalną seksualną ekspresję. Jedyny rodzaj szkodliwego seksu to seks bez zabezpieczenia przed dzieckiem, AIDS i chorobami wenerycznymi. Rubik namawia dziewczyny (chłopcy są lekkomyślni), aby prezerwatywę miały zawsze przy sobie. „Żebyśmy przestali się wstydzić” – nawołuje tytuł jednego z wywiadów z modelką („Wprost” 46/2017).

Czy naprawdę tego właśnie chcą rodzice i dzieci poddane rozerotyzowanej współczesnej kulturze, w której pornografia jest dostępna na jedno kliknięcie? Czy naprawdę tego oczekują szkoły, w której seksualność zostanie ostatecznie wyzwolona od wstydu i moralności?

Wychowanie na mistrzowskich kochanków

Wywiadowi w tygodniku „Wprost” towarzyszy reportaż o Polakach, którzy z dużym opóźnieniem, bo około czterdziestki, biorą płatne korepetycje z odważnej erotyki i odkrywają nowe perspektywy. Coachowie seksu oferują kursy pod hasłem „Mistrzowski kochanek”. Dla bardziej zaawansowanych są treningi jogi orgazmicznej i praktyk sado-maso. Jeden z bohaterów reportażu, programista z Warszawy, opowiada, że dzięki tym szkoleniom doświadczył wyzwolenia z opresji serwowanej przez Kościół i kulturę. Teraz cieszy się, że ogromna część jego potrzeb seksualnych spychanych do podziemia wreszcie wychodzi na światło dzienne. Liczy tylko na to, że swoją otwartością nie będzie odstraszał potencjalnych partnerek. Jak rozumiem, w promocji seksedukacji chodzi właśnie o to, aby biedni Polacy nie musieli się doszkalać w ten sposób, ale by tę cenną wiedzę posiedli w ramach szkolnej obowiązkowej edukacji. By mogli cieszyć się bezpiecznym seksem od najmłodszych lat.

Drugą kampanię promują te same środowiska. Akcja pod hasłem „#MeToo” (#JaTeż) zachęca kobiety, aby opowiadały o sytuacjach, w których były molestowane przez mężczyzn. Kampania powstała jako odpowiedź na skandal z udziałem hollywoodzkiego producenta filmowego Harveya Weinsteina, którego kilkadziesiąt kobiet oskarżyło o molestowanie, a nawet wykorzystanie seksualne. Celem akcji jest przystopowanie seksualnych zachowań mężczyzn oraz zwrócenie uwagi, że istnieją jednak granice przyzwoitości, których nie wolno przekraczać.

Zadziwiające jest to, że obie te kampanie firmują te same środowiska i nie dostrzegają sprzeczności, która za tym się kryje. Obie akcje promują głównie feministki, którym powinno przecież zależeć na dobru kobiet. Nie można jednak brać w obronę krzywdzonych kobiet i jednocześnie promować tego, co tę krzywdę wywołuje (nie wyłącznie, ale w jakiejś poważnej mierze). Z jednej strony nawołuje się do wyzwolenia seksu od wszelkich norm moralnych i obyczajowych (z wyjątkiem dobrego zabezpieczania), a jednocześnie na sztandary wynosi się protest kobiet skrzywdzonych przez mężczyzn, którzy zostali zachęceni do praktykowania seksu bez skrępowania. To absurd.

Trudno o lepszy przykład środowiska bardziej wyzwolonego seksualnie niż Hollywood. Oni na pewno są dobrze seksedukowani, używają prezerwatyw, a w razie czego mają aborcję na życzenie. Czy można się dziwić, że w takim środowisku seksualne wykorzystywanie kobiet jest na porządku dziennym? To, że w Hollywood dochodzi tak często do molestowania czy wręcz gwałtów, jest przecież wprost owocem wyzwolonego podejścia do seksu. I takie podejście polskim uczniom chce zafundować liberalna edukacja seksualna. Czy jej promotorzy naprawdę nie widzą, że to bez sensu? Czy potencjalnym agresorem będzie mężczyzna, który został wychowany w kulturze otaczającej sferę seksualną wstydliwością, czy raczej mężczyzna, który został uwolniony od wstydu i zachęcony do realizowania swoich potrzeb, nawet tych najbardziej nieprzyzwoitych? Każdy uczciwy, trzeźwo myślący człowiek zna odpowiedź.

Do czego to prowadzi?

Od 1968 r. rewolucja seksualna sprzęgnięta z powszechnością antykoncepcji i legalizacją aborcji przeorała świadomość społeczeństw zachodnich. Seksualność została skutecznie odłączona od płodności i od kontekstu trwałego małżeństwa. Seks stał się swego rodzaju sportem, rozrywką, rekreacją, rodzajem gimnastyki we dwoje (dwóch, dwie, troje itd.), formą łatwo dostępnej ekstazy po upadku religijności. Niszczące skutki tego wyzwolenia są widoczne gołym okiem. W życiu kobiet, mężczyzn i dzieci. Kobiety wyzwolone od rodzicielstwa i trwałych związków nie znajdują szczęścia, co pokazują liczne socjologiczne badania poziomu satysfakcji z życia w społeczeństwach zachodnich. Kobiety rozwiedzione czy samotne są dwukrotnie bardziej narażone na seksualną napaść, brakuje im najbardziej naturalnego ochroniarza – męża. Skutkiem rewolucji seksualnej są też słabi mężczyźni wyzwoleni z roli męża i ojca, niedojrzali Piotrusiowie Panowie, często uzależnieni od pornografii. Takiego typu mężczyznę portretuje Michel Houellebecq. Jego książki dobrze diagnozują głęboką samotność mężczyzn i kobiet, którzy, choć uprawiają seks na wszelkie sposoby, są niezdolni do miłości i dlatego głęboko nieszczęśliwi. Wspomnijmy jeszcze o tysiącach dzieci wychowywanych bez ojca czy bez matki, o demograficznym samobójstwie popełnianym przez antykoncepcyjne społeczeństwa, o przemyśle pornograficznym, który bezwzględnie żeruje na ludzkim głodzie, nie tylko seksualnym przecież, ale głodzie bliskości, miłości, relacji. Pornografia dzięki internetowi stała się dostępna dla dzieci od pierwszego smartfona czy tabletu. Nie zapominajmy wreszcie o dzieciach zabijanych w klinikach aborcyjnych. To krwawa ofiara składana każdego dnia bożkowi seksualnego wyzwolenia, o której zakazuje się nawet głośno mówić.

Polska po części dzięki komunie, ale głównie dzięki Kościołowi, dzięki Janowi Pawłowi II (teologia ciała!) została w jakiejś mierze ochroniona przed wszystkimi skutkami tej rewolucji. Ale walka o dusze młodego pokolenia trwa. Obecna kampania to nie pierwsza i nie ostatnia akcja na rzecz edukacji seksualnej, która jest niczym innym jak tylko próbą przeszczepiania „zdobyczy” rewolucji seksualnej na polski grunt. I to już od dziecka, najlepiej od przedszkola. Obowiązkowo, bez pytania rodziców. Z powołaniem się na to, że przecież to tylko wiedza naukowa, która nikomu nie może szkodzić. Nie dajmy się nabrać. Tu nie chodzi o neutralne informacje, o „czystą” edukację. Nie istnieje neutralne wychowanie seksualne. Seksualność jest zawsze powiązana z określonym systemem wartości, a to dlatego, że seksualność jest ściśle związana z antropologią, czyli koncepcją człowieka, jego powołania, rozumienia tego, czym jest miłość. Cel, o który chodzi seksedukatorom pukającym natarczywie do polskich szkół, jest dokładnie taki sam jak cele rewolucji seksualnej – uwolnienie zachowań seksualnych człowieka od moralności, zredukowanie seksu do biologii i poszukiwania przyjemności, wmówienie dzieciom, że panowanie nad popędem to opresja, że w tej dziedzinie wszystko zależy tylko od tego, żeby obie strony chciały i były dobrze zabezpieczone. Jednym słowem, chodzi o demoralizację, czyli odmoralnienie podejścia do seksu.

Rozbrajanie mitów

Akcji „#Sexedpl” towarzyszą propagandowe hasła, które lewicowo-feministyczne środowiska powtarzają od lat. Że polska młodzież jest niedouczona i odstaje od światłych zachodnich rówieśników, bo ma w szkole ten okropny, kościółkowy przedmiot „wychowanie do życia w rodzinie”. Że im więcej edukacji seksualnej i antykoncepcji, tym mniej aborcji. Że w edukacji seksualnej nie chodzi o seksualizację, ale o wychowanie do dojrzałego wyboru i ochronę przed nadużyciami seksualnymi. Że to jest absolutnie konieczne, bo nowoczesne. To wszystko użyteczne mity mające uzasadnić rewolucyjne wezwania.

W 2015 r., czyli jeszcze za poprzedniego rządu, ministerstwo oświaty przeprowadziło ankietę na temat przedmiotu „wychowanie do życia w rodzinie”. Okazało się, że 71 proc. osiemnastolatków oceniło zajęcia w szkole średniej z tego przedmiotu dobrze lub bardzo dobrze, tylko 10 proc. oceniło je źle lub bardzo źle. 75 proc. uznało, że treści odpowiadają ich systemowi wartości, 80 proc. uznało, że prowadzący byli dobrze przygotowani do zajęć. Spójrzmy na dane dotyczące aborcji. W krajach takich jak Szwecja, Francja czy Holandia, gdzie od lat dzieci wychowywane są w terrorze permisywnej edukacji seksualnej (pełny dostęp do antykoncepcji), liczba aborcji w ostatnich latach wzrosła, także wśród nieletnich. Skutkiem „nowoczesnej” edukacji w tym zakresie jest także coraz niższy wiek inicjacji seksualnej oraz wzrost uzależnienia od pornografii oraz przemocy na tle seksualnym wśród młodzieży. W Polsce wszystkie te wskaźniki (liczba aborcji, ciąż u nieletnich, wiek inicjacji) wypadają o wiele lepiej niż w krajach z permisywną seksedukacją.

To wcale nie oznacza, że możemy w Polsce spać spokojnie. Niewątpliwie ani rodzice, ani wychowawcy, ani nauczyciele, ani katecheci czy duszpasterze nie mogą spać spokojnie. Doskonale wiedzą, że dzieci, które kochają, są poddane potężnej presji kultury przesyconej erotyką. Wiedzą, że miliardy stron z pornografią są dostępne na jedno kliknięcie. Dlatego rodzice i wychowawcy mają dziś zadanie o wiele trudniejsze niż kiedyś. Muszą wychowywać dzieci bez wsparcia otaczającej ich kultury, a nawet wbrew tej kulturze. Muszą wygrać walkę z internetem. Muszą wytworzyć w dziecku właściwy, pozytywny obraz ludzkiego ciała i seksualności jako cudownego daru Boga, nauczyć je odnosić seksualność do miłości, do więzi łączącej mamę i tatę. Naturalna wstydliwość chroni ludzką seksualność przed nadużyciem. Tę zdrową wstydliwość trzeba pielęgnować, chronić, a nie niszczyć. Statystycznie w wieku 8 lat dzieci spotykają się po raz pierwszy z pornografią. Trzeba się więc spieszyć. Rodzice nie mogą zdezerterować. Muszą pozostać autorytetami, najważniejszymi wychowawcami w kwestiach intymnych. Oczywiście nie dokona się tego bez rozmów, bez poświęcania czasu, bez głębokiej więzi zarówno rodzice–dzieci, jak i mąż–żona. Strasznie to trudne w rozerotyzowanych czasach, w których żyjemy. Jeśli rodzice się poddadzą, to dzieci prędzej czy później wszystko „wygooglują” w sieci. A wtedy autorytetem będzie już tylko internet, który może szybko zniszczyć tę najdelikatniejszą sferę ludzkiego życia, jaką jest nasza zdolność do kochania (ciałem, emocjami, duszą). Jedno jest pewne, że liberalni seksedukatorzy, którzy próbują wychowywać od przedszkola do wolnego seksu, stanowią raczej jeszcze jedno zagrożenie, a nie pomoc w tych zmaganiach. 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast