Ponoć coraz więcej dzieci przechodzi na dietę wegańską. Ale… po co?
Moja córka jest zdrowa, świetnie się rozwija, doskonale się uczy i pięknie wygląda. I jest na diecie wege. Tak zdecydowaliśmy, kierując się jej dobrem – mówi matka 10-letniej Izy. – Nie wyobrażam sobie, by moje dziecko zjadało naszych przyjaciół, zwierzęta.
Jakie jest prawo rodziców, by w ten sposób ryzykować zdrowie i życie dziecka? Bo oto czytam, że międzynarodowi eksperci z Europejskiego Towarzystwa Gastroenterologii, Hepatologii i Żywienia Dzieci (ESPGHAN) opublikowali ostrzeżenie dotyczące stosowania diety wegańskiej. „Małe dzieci, które są żywione w sposób wegański bez nadzoru lekarza i dietetyka, narażone są na wiele niedoborów żywieniowych, które dotyczą m.in. witaminy B12, wapnia, cynku i dobrej jakości białka. Niedobory te mogą wywołać bardzo poważne, negatywne skutki zdrowotne u dzieci” – napisali naukowcy. Większość rozsądnych rodziców i dziadków to wie. Jak można, budując młode ciało, jeść wyłącznie zieloną sałatę i marchewkę? I z czego bierze się jakaś przedziwna moda, by w imię ekologii i „niezabijania zwierzątek” narażać dzieci na choroby i nieprawidłowy rozwój? Naukowcy twierdzą, że dzieci będące na diecie wegańskiej mogą cierpieć m.in. na niską gęstość mineralną kości, choroby krwi, zaburzenia neurologiczne, dysfunkcje poznawcze i niedożywienie zagrażające życiu.
Z tym całym weganizmem jest dość zabawna sprawa. Gdy pójdzie się do sklepu spożywczego, niemal zaraz obok półek z wędlinami, szynkami i parówkami leżą produkty wegańskie (dwa razy droższe) o wdzięcznych nazwach: „wegańskie wędliny”, „wegańskie szynki” i „wegańskie parówki”. Można też zaopatrzyć się w „wegański sernik” czy „wegański ser”. Jednym słowem, nazwy zwykłego, odzwierzęcego jedzenia zostały przełożone na modną, wegańską konstrukcję. Tylko po co? Czy nie jest to jednak mało logiczne, wręcz mocno niekonsekwentne? Najpierw snobować się na bycie „wege”, by potem wcinać coś o nazwie „kiełbasa”? Bycie wege to być może potrzeba serca. Może zwykła moda. Może przejaw snobizmu. I… świetnie. Byle dotyczyło to ludzi dojrzałych, mogących dokonać świadomego wyboru. Decyzja, by małoletnie dziecko, rozwijające się i rosnące, jadło same korzonki i trawki, jest cokolwiek dziwna. Jeśli nie bardzo, bardzo szkodliwa. •
Dziennikarz działu „Polska”
Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2006 r. redaktor warszawskiej edycji „Gościa”, a od 2011 dziennikarz działu „Polska”. Autorka felietonowej rubryki „Z mojego okna”. A także kilku wydawnictw książkowych, m.in. „Wojenne siostry”, „Wielokuchnia”, „Siostra na krawędzi”, „I co my z tego mamy?”, „Życia-rysy. Reportaże o ludziach (nie)zwykłych”. Społecznie zajmuje się działalnością pro-life i działalnością na rzecz osób niepełnosprawnych. Interesuje się muzyką Chopina, książkami i podróżami. Jej obszar specjalizacji to zagadnienia społeczne, problemy kobiet, problematyka rodzinna.
Kontakt:
agata.puscikowska@gosc.pl
Więcej artykułów Agaty Puścikowskiej
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się