Nowy numer 38/2023 Archiwum

Świat po Obamie

Z Białego Domu odchodzi laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Zostawia Amerykę i świat w stanie wyjątkowego niepokoju.

Czasem zastanawiam się, jak sobie radzi George W. Bush ze świadomością, co stało się z Irakiem na skutek jego decyzji o inwazji na ten kraj w 2003 roku. Zakładam, że człowiek starający się słuchać sumienia – a za takiego byłego prezydenta USA można chyba uważać – ma z tym problem. Teraz zastanawiam się, czy podobne pytania o Syrię będzie sobie stawiał odchodzący właśnie 44. prezydent, Barack Obama.

Efektem zaatakowania Iraku jest anarchia, faktyczny rozpad państwa, narodziny Państwa Islamskiego i niemal całkowite zniknięcie chrześcijan żyjących tam od pierwszych wieków. Syrii Amerykanie wprawdzie nie najechali, ale przez długi czas wspierali niemal każdą siłę, która walczyła przeciwko prezydentowi Asadowi, albo nie widząc, albo udając, że nie widzą, że owe siły współtworzą również radykalni islamiści, nadciągający z krajów ościennych. Później administracja Obamy nie była w stanie zrobić nic, by zatrzymać autentyczne zbrodnie wojenne. W efekcie głos Ameryki nie liczy się również w i tak kulawych rozmowach pokojowych.

Bushowi, mimo wszystko, musiało być nieco łatwiej odchodzić z garbem Iraku. Nie miał dodatkowego obciążenia: otrzymanego na starcie kredytu zaufania w postaci pokojowego Nobla. Obama odchodzi z ciążącym mu zapewne dziś medalem z wizerunkiem fundatora nagrody, „wystawionej” mu in blanco na początku prezydentury. To może być najtrudniejszy do zapakowania „mebel” przy wyprowadzce z Białego Domu. Nie tylko, zresztą, z powodu dramatu Syrii.

Osiem lat zleciało

„Chciałbym opowiedzieć o tym, co moja administracja planuje osiąg­nąć w ciągu następnych 100 dni. W ciągu następnych 100 dni zaprojektujemy, zbudujemy i otworzymy bibliotekę poświęconą moim pierwszym 100 dniom”. W ten sposób Barack Obama żartował z samego siebie podczas luźnego podsumowania pierwszych 100 dni urzędowania w Białym Domu. Widząc rozbawienie zebranych, poszedł jeszcze dalej: „Wierzę, że moje kolejne 100 dni będzie tak pomyślne, że zakończę je w 72 dni. A 73. dnia odpocznę”. Trzeba przyznać Obamie, że – w przeciwieństwie do raczej kiepskich żartów poprzednika – przez dłuższy czas potrafił swobodnie i ujmująco posługiwać się humorem sytuacyjnym, zwłaszcza w odniesieniu do siebie i pełnionego urzędu. To między innymi dzięki tej swobodzie i niekwestionowanym zdolnościom oratorskim wygrał dwukrotnie wybory. Jednocześnie żartami, jak ten wyżej, wystawiał się mocno na czujność krytyków. Ci mogliby dzisiaj powiedzieć mu, że po 4 latach rządów w kolejnym czteroleciu zajął się właśnie projektowaniem biblioteki poświęconej swojej pierwszej kadencji. A trwająca w sumie 8 lat prezydentura wcale nie była tak pomyślna, że zakończył ją właściwie 5 lat temu, a potem tylko spijał śmietankę z sukcesów. Tak naprawdę nawet przez kolejnych 8 lat nie zdołałby zrobić niczego, co można by uznać za wielkie. Zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej, w tym dotyczącej toczących i tlących się konfliktów wojennych. Czy to zbyt surowa ocena dwóch kadencji Baracka Obamy?

Nadzieja, która zawiodła?

Próbując odpowiedzieć na to pytanie, musimy pamiętać, że Obama z pewnością liczy się z tym, że ocena jego prezydentury będzie tym surowsza, im bardziej zawiódł pokładane w nim oczekiwania. A te były przeogromne. Dziś już prawie nikt nie pamięta tej atmosfery, ale w 2008 roku Ameryka przeżywała coś w rodzaju zbiorowej euforii graniczącej z histerycznym uwielbieniem, którym nie pogardziliby nawet Beatlesi. Jak mantrę Amerykanie powtarzali hasła: zmiana, nadzieja, historyczny moment, historyczne wybory, pierwszy czarnoskóry prezydent Stanów Zjednoczonych. Ostatnia bariera segregacji rasowej została pokonana. Spełniło się słynne marzenie Martina Luthera Kinga, który chciał, by Ameryka doczekała czasów, w których nie kolor skóry, ale wartość i praca człowieka będą decydowały o jego awansie społecznym. To się działo na oczach tych ludzi, więc jak tu było nie wytrzeć łezki ze wzruszenia. I trudno było nie wierzyć w autentyczność łez milionów Amerykanów, którzy w Obamie naprawdę złożyli całą swoją nadzieję. Tanim emocjom nie poddawali się tylko ci wyborcy, którzy rozumieli, że na ich oczach rozstrzygała się zażarta walka dwóch wizji Ameryki. Przegrał proces rewolucji konserwatywnej (nie bez winy jej autorów) i zarazem dość agresywnej wersji interwencjonizmu militarnego, wygrał projekt bliżej nieokreślonej „zmiany”, chwytliwego hasła na czas kryzysu, i jeszcze bardziej mglistego „resetu” w relacjach z Rosją. I jedna, i druga opcja okazała się groźna dla bezpieczeństwa na świecie i dla pozycji Stanów Zjednoczonych. Pokojowy Nobel nie tylko nie dodał Obamie skrzydeł, ale stał się groteskową zapowiedzią porażki, jaką w polityce międzynarodowej, w dużej mierze, poniosła administracja odchodzącego prezydenta.

Dyplomacja czy naiwność?

Niektórzy przyczynę tych niepowodzeń upatrują w słowach Obamy: „Niech argumenty siły nie zastępują nigdy argumentów dyplomacji”. Sądzę, że krytycy Obamy w tym miejscu mają tylko częściowo rację. Bo to, jak działa argument siły używanej na oślep, nawet wbrew ostrzeżeniom i prośbom np. Jana Pawła II, pokazała wspomniana już wojna w Iraku. Po takiej porażce naturalnym odruchem było naciskanie na powrót do układania relacji międzynarodowych przy stole rozmów, a nie za pomocą wspierania przemysłu zbrojeniowego. Problem jednak ze słusznym skądinąd zdaniem Obamy jest taki – i tu już można się zgodzić z jego krytykami – że „argumenty dyplomacji” pomylił trochę z naiwnością i wycofaniem tam, gdzie trzeba pozostać twardym graczem. Bo argumenty dyplomacji są możliwe wtedy, gdy po drugiej stronie siedzi partner rzeczywiście gotowy do rozmów i który przynajmniej sprawia wrażenie gotowego dotrzymać umów. Takim partnerem nie jest z pewnością Rosja Putina. A to w relacjach z Rosją ekipa Obamy popełniła chyba najwięcej błędów.

Zaczęło się od nieszczęsnego „resetu”, który w praktyce oznaczał wycofanie się, przez parę lat niemal demonstracyjne, z zainteresowania naszą częścią Europy. Wojna na Ukrainie jest jednym z tragicznych skutków tego wycofania. Próba naprawienia tego błędu przyszła zbyt późno i mimo wszystko zbyt niemrawo – szczyt NATO w Warszawie i podjęte na nim decyzje wcale nie załatwiają nam automatycznie bezpieczeństwa na wypadek realnej agresji rosyjskiej. „Argumenty dyplomacji”, które w wykonaniu administracji Obamy okazały się naiwnym złożeniem broni, spaliły na panewce również w relacjach ze światem islamu. W czerwcu 2009 roku podczas wizyty w Egipcie Obama ogłosił również coś w rodzaju „resetu”. O ile jednak można zaprosić do rozmów muzułmanów, którzy mają zdolność i chęć podjęcia dialogu, o tyle nie może być taryfy ulgowej dla organizacji terrorystycznych. Takiego myślenia zabrakło Amerykanom właśnie w Syrii, gdzie – kontynuując linię Busha – największym złem dla Waszyngtonu był reżim alawitów, a na wsparcie zasługiwali niemal wszyscy, którzy z Asadem walczyli, w tym terroryści różnej maści i narodowości.

Punkt dla Obamy

Jeśli dyplomacja amerykańska za czasów Obamy odniosła jakiś sukces w polityce międzynarodowej, to jest to – mimo wszystkich słabości i ryzyka – wznowienie stosunków dyplomatycznych z Kubą braci Castro (jeszcze za życia Fidela). Dla dogmatycznych krytyków Obamy i zwolenników używania wyłącznie argumentu siły wobec tyranów (ale tylko tyranów z „orzeczeniem”, broń Boże wobec tyranów robiących z Ameryką interesy...) był to przejaw tej samej naiwności co w przypadku nieszczęsnego „resetu” z Rosją. Myślę, że to nieprawda. Przede wszystkim trwająca pół wieku blokada ekonomiczna Kuby okazała się porażką Stanów Zjednoczonych. Nie przyniosła ona żadnego efektu w postaci zmiany polityki najpierw Fidela, później Raula Castro, spowodowała za to – równolegle z wyniszczającym kraj socjalizmem reżimu – ogromne zubożenie społeczeństwa.

Pierwszy krok zrobili Amerykanie – w 2009 r. Barack Obama zmienił zasady podróżowania na Kubę imigrantów kubańskich zamieszkałych na Florydzie. Chodziło o to, żeby mogli częściej odwiedzać swoich krewnych na Kubie, a także, by mogli wysyłać im większą pomoc finansową, bo dotąd było to objęte embargiem. Ogromną rolę w zaproszeniu obu stron do stołu rozmów – niełatwych przecież i kończących się często wybuchem skrajnych emocji – odegrał Watykan, jeszcze za czasów Benedykta XVI, później z intensywną kontynuacją przez współpracowników Franciszka. Opowiadał mi o tym jeden z głównych negocjatorów, były ambasador Zakonu Maltańskiego, Przemysław Hauser. To w dużej mierze dzięki jego przyjaźni z jednym z synów Fidela po długoletnich zakulisowych staraniach doszło do wznowienia relacji między Waszyngtonem a Hawaną. Na zarzut, że to oznacza kapitulację przed komunistycznym reżimem i że w ten sposób nie da się wymusić zmian na Kubie, można odpowiedzieć prostym pytaniem, czy jakąkolwiek zmianę na tej wyspie udało się wymusić trwającą tyle lat blokadą. Przy wszystkich nietrafionych ruchach Baracka Obamy na arenie międzynarodowej (polityka wewnętrzna wymagałaby osobnej analizy) niech chociaż to jedno będzie kuponem, który na pożegnanie można mu uznać za spłatę kredytu zaciągniętego odebraniem pokojowego Nobla. 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina

Zastępca redaktora naczelnego

W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.

Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny

 

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Quantcast