Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Uzbrojony w Biblię

Filmem o żołnierzu bez broni, który dokonał heroicznych czynów na polu walki, Mel Gibson udowodnił, że jest w znakomitej formie.

Od premiery „Apocalypto” Mela Gibsona minęło 10 lat. W tym czasie reżyser nie nakręcił żadnego filmu, tylko sporadycznie stawał przed kamerą jako aktor. Zawirowania związane z jego życiem osobistym sprawiały, że stał się swego rodzaju pariasem Hollywood. Liberalne media wypominały mu różne grzechy i grzeszki, waląc w niego jak w bęben. Było to łatwe, bo reżyser jawnie deklarował się jako katolik, co w tych kręgach nie przysparzało mu popularności. Wydaje się, że na brutalną krytykę naraził się zwłaszcza ostrymi wypowiedziami na temat ruchów feministycznych.

Teraz jednak Gibson nakręcił nowy film, oparty na prawdziwej historii: „Przełęcz ocalonych”. Po jego premierze na tegorocznym festiwalu w Wenecji reżyserowi zgotowano dziesięciominutową owację na stojąco. Jak najbardziej zasłużenie.

Niezwykły pacyfista

Desmond Doss, bohater filmu, nie był w Stanach Zjednoczonych postacią nieznaną. Gibson po raz pierwszy usłyszał jednak o nim już po jego śmierci w roku 2016.

– Nie mogłem wyjść z podziwu nad jego poświęceniem. To pierwszy w historii conscientious objector, czyli osoba odmawiająca aktywnej służby wojskowej ze względu na przekonania, który został odznaczony amerykańskim Medalem Honoru – mówił reżyser w jednym z wywiadów. – Gdy Ameryka dołączyła do II wojny światowej, a młodzi ludzie zaczęli zgłaszać się do wojska, Desmond został postawiony przed nie lada dylematem. Był gotów służyć, jednakże przemoc kłóciła się z jego moralnymi i religijnymi przekonaniami (był adwentystą dnia siódmego). Desmond przeszedł z tego powodu prawdziwe piekło, jednak nie ugiął się pod naporem prześladowców i wytrwał w swoich wartościach.

Czy Desmond Doss był pacyfistą, jak powszechnie się uważa? Wydaje się, że jednak nie do końca. Okazuje się, że pacyfizm, który nie zawsze dobrze się kojarzy, ma różne oblicza i wynika z różnych pobudek. Pacyfista kojarzy się raczej z kimś, kto odmawia obowiązkowej służby wojskowej i unika wojska jak ognia. Cóż to za pacyfista, który – tak jak Doss – zaciąga się do wojska na ochotnika? Doss, wstępując do armii, wierzył, że wojna, którą toczy jego kraj z Japonią, jest wojną sprawiedliwą, a on sam chce w niej wziąć udział. Tyle, że bez broni, bo nie chce zabijać, ale ratować życie innym. Doss w życiu, podobnie jak w filmie, był człowiekiem głębokiej wiary i nie rozstawał się z Biblią. Jego religijne i moralne przekonania nie pozwalały mu nawet dotykać broni. Wzbudzało to uzasadnioną nieufność dowódców i kolegów w jednostce, do której otrzymał przydział. Niepokoili się, bo nie wiedzieli, czy można liczyć na kogoś, kto w czasie walki idzie do boju bez broni i w sytuacji zagrożenia życia nie będzie w stanie im pomóc. Nie rozumieli pobudek, jakie nim kierowały. Zadawali sobie pytanie, dlaczego zgłosił się na ochotnika skoro nie może walczyć? Sądzili, że tylko szaleniec może pchać się bez broni na pierwszą linię frontu.

W filmie słowo „obdżektor” przewija się wielokrotnie. To spol­szczenie angielskiego wyrażenia conscientious objector, oznaczającego osobę odmawiającą odbycia obowiązkowej służby wojskowej z powodów religijnych, moralnych lub etycznych. Doss jednak nie odmawiał służby, bo zgłosił się przecież na ochotnika. Próbował uzyskać status żołnierza, który nie używa broni, ale oczywiście usłyszał, że w wojsku nie ma czegoś takiego. Nie chciał, by nazywano go obdżektorem w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, ale raczej obdżektorem współpracującym. Wyjaśniał, że chce służyć swojej ojczyźnie, nosić mundur, salutować amerykańskiej fladze i pomagać w walce, nie używając broni.

Po wielu trudnych, traumatycznych przeżyciach dopiął swego. Na polu walki udowodnił, że nie jest tchórzem, ale bohaterem. Kiedy jego oddział nie wytrzymał ataku Japończyków i wycofał się, pozostał na polu walki wraz z rannymi żołnierzami. W skrajnie trudnych warunkach, uzbrojony jedynie w Biblię, uratował ich 75. Tak przynajmniej brzmi wersja oficjalna, bo sam skromnie prostował, że naprawdę było ich „tylko” około 50. Za swoje dokonania w 1945 roku otrzymał z rąk prezydenta Harry ego Trumana Medal Honoru za „niezwykłą odwagę i niezachwianą wiarę w desperackiej sytuacji”. Już wówczas jego losami zainteresowało się Holly­wood, ale Doss nie chciał rozgłosu.

W historii USA jeszcze tylko dwa razy uhonorowano obdżektorów tym najwyższym, rzadko nadawanym, odznaczeniem wojskowym za wyjątkowe akty męstwa. Wiele lat później, w czasie wojny wietnamskiej, otrzymali je dwaj medycy. Pośmiertnie.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy