Decyzja jury pod przewodnictwem Filipa Bajona w wypadku „Wołynia” zakrawa na skandal.
Zdaniem wielu obserwatorów tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni zmagania o Złote Lwy rozegrać się miały między „Wołyniem” Wojciecha Smarzowskiego i „Ostatnią rodziną” Jana P. Matuszyńskiego. Ostatecznie Złote Lwy trafiły w ręce reżysera „Ostatniej rodziny”. Trudno byłoby o to mieć pretensje, gdyby nie fakt, że jury, przyznając wyróżnienia w najważniejszych kategoriach, całkowicie pominęło „Wołyń”. Nagrody w kategorii debiutu aktorskiego, za charakteryzację i zdjęcia to swego rodzaju nagrody pocieszenia, bo przecież takiego filmu nie można było całkowicie zignorować. Pojawiały się głosy, że „Ostatnia rodzina” jest filmem bardziej uniwersalnym, ale czyż takim nie jest „Wołyń”? To przecież też opowieść o miłości, cierpieniu, nienawiści, śmierci, rozgrywający się w określonej rzeczywistości historycznej, która dzisiaj, w obliczu na przykład tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, staje się tym bardziej aktualna. Nie ma wątpliwości, że decyzja profesjonalnego rzekomo jury pod przewodnictwem Filipa Bajona w wypadku „Wołynia” zakrawa na skandal.
W morzu nienawiści
„Wołyń” to pierwsza od 1989 roku udana próba stworzenia filmowego eposu narodowego, poświęcona tematowi przemilczanemu przez lata i do dzisiaj budzącemu emocje. Nikt do tej pory nie pokazał na ekranie, z wyjątkiem nielicznych dokumentów, tragedii Polaków w czasie rzezi na Wołyniu w 1943 roku. Film pokazuje wydarzenia z polskiej perspektywy. Rozpoczyna się w 1939 roku scenami wesela w wiosce w południowo-zachodniej części Wołynia, gdzie mieszkają obok siebie Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Wątek melodramatyczny osadzony został w zmieniających się okolicznościach historycznych. Najpierw okupacja sowiecka, kiedy Rosjanie wywożą niepewny element i bogatszych gospodarzy, a następnie niemiecka. Oglądamy polowania i mordy na Żydach z udziałem Ukraińców, agitację prowadzoną przez nacjonalistów spod znaku Bandery, która trafia na podatny grunt i ostatecznie doprowadza do wybuchu orgii zbrodni na niewyobrażalną skalę. Ich okrucieństwo poraża. Smarzowski tego nie ukrywa, operuje środkami drastycznymi, jego film jest brutalny, ale reżyser stara się nie przekraczać granic wrażliwości widza. Po obejrzeniu „Wołynia” nie mamy wątpliwości, że ta krwawa rzeź była zaplanowanym i sterowanym przez ukraińskich nacjonalistów ludobójstwem, w którym brali udział „zwykli” ludzie. Budziło to oczywiście chęć odwetu. Film pokazuje także, iż wśród ukraińskiej społeczności byli też tacy, którzy starali się pomagać mordowanym Polakom. Czasem za cenę życia. Film nie jest podręcznikiem historii, ma jednak o wiele większą siłę oddziaływania. Wołyń przywraca pamięć o tych wszystkich zamordowanych i wypędzonych z rodzinnej ziemi.
Stanisław Srokowski (na motywach jego opowiadań oparto scenariusz) powiedział kiedyś, że Kresowian zabito dwa razy. Raz fizycznie, a drugi raz przez niepamięć. Z pewną dozą przesady można zauważyć, że po raz trzeci usiłuje to zrobić jury Festiwalu Filmów w Gdyni.
Wyróżniony główną nagrodą film Jana P. Matuszyńskiego to saga rodziny Beksińskich. Historia rozpoczyna się, kiedy w 1977 roku Beksińscy przenoszą się z Sanoka do Warszawy. Kamera rzadko wychodzi z ich mieszkania, czasem mamy wrażenie, że oglądamy swoiste, rozciągnięte na ponad 30 lat reality show. Reżyserowi udało się osiągnąć niespotykany w polskim filmie realizm wypowiedzi. W ogromnej mierze to zasługa obsady, a przede wszystkim Andrzeja Seweryna w roli malarza i Aleksandry Koniecznej w roli jego żony.
Wydaje się, a tak przynajmniej widzimy to w filmie, że Zdzisław Beksiński dzięki sztuce potrafił oswoić swoje duchowe problemy, jednak syn walczyć ze swoimi demonami nie potrafił. Obaj byli zafascynowani śmiercią, która nieustannie przewijała się w ich rozmowach. Tomasz rozwiesił nawet własne klepsydry w Sanoku, kiedy rodzina tam jeszcze mieszkała. Można się tylko domyślać, na ile wzbudzająca kontrowersje twórczość Zdzisława Beksińskiego, mroczna, pełna ciemności i grozy, wpłynęła na życie syna. Tomasz Beksiński, kultowy dziennikarz muzyczny, tłumacz list dialogowych do filmów, wielokrotnie podejmował próby samobójcze, ostatnią skutecznie. Film skupia się przede wszystkim na życiu wielopokoleniowej rodziny, w której czas odmierzany jest śmiercią jej kolejnych członków. Nie ma wątpliwości, że chociaż relacje w niej były toksyczne, łączyła ją miłość. Jednak w filmie jest scena, która wyjaśnia, skąd wzięły się największe problemy. To scena, kiedy podczas Wigilii żona Beksińskiego, jej matka i teściowa odmawiają modlitwy przy świątecznej kolacji, a syn i ojciec toczą rozmowę o niczym.
Okrucieństwo nie do przyjęcia
Nie wiem, czy to znak czasu, ale w konkursie pojawiło się kilka filmów nawiązujących do autentycznych historii kryminalnych z czasów PRL-u. Pierwszy z nich, „Czerwony Pająk” Marcina Koszałki, luźno nawiązuje do Karola Kota, mordercy z Krakowa. Ale tylko nawiązuje, bo bohaterem filmu jest chłopak zafascynowany osobą zabójcy. Czy intencją reżysera było poszukiwanie źródeł zła czy coś innego? Trudno powiedzieć, co przyświecało reżyserowi w realizacji tego pozbawionego dramatyzmu i pretensjonalnego filmu.
Do sprawy innego seryjnego mordercy, czyli „wampira z Zagłębia”, nawiązuje „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy. Ale nie zbrodniarz jest pierwszoplanowym bohaterem. Jest nim młody oficer milicji, który zostaje szefem zespołu mającego złapać mordercę. Musi rozwiązać sprawę, z którą od lat nie mogli poradzić sobie bardziej doświadczeni koledzy po fachu. Jednak historia śledztwa jest tylko pretekstem do pokazania drogi moralnej degrengolady młodego milicjanta, który w dążeniu do sukcesu nie waha się używać najbardziej odrażających metod. W filmie znajdziemy też znakomicie sportretowany okres PRL-u z czasów wczesnego Gierka, z doskonałą kreacją Mirosława Haniszewskiego w roli człowieka, który stacza się w otchłań zła. Haniszewski zbudował postać niejednoznaczną, początkowo budzącą nawet sympatię, ale jego bohater wybiera drogę, z której nie ma już odwrotu. Chociaż akcja osadzona została w określonych czasie i miejscu, film Pieprzycy ma wymowę uniwersalną. Śmiało zaciera granicę pomiędzy thrillerem a dramatem psychologicznym, sięgając jednocześnie do najlepszych osiągnięć kina moralnego niepokoju. I to właśnie „Jestem mordercą” powinien otrzymać nagrodę specjalną jury za „odwagę w przekraczaniu granic gatunkowych w filmie”, a nie nijaki „Czerwony Pająk”.
W konkursie głównym znalazł się film, również oparty na faktach, który stoi jak gdyby po przeciwnej stronie barykady, czyli opowiada o człowieku, który inaczej niż milicjant z „Jestem mordercą” próbuje przejść na stronę dobra. Julia Brystygierowa, bohaterka „Zaćmy” Leszka Bugajskiego, na przełomie lat 50. i 60. zajmowała się m.in. walką z Kościołem, osobiście brała udział w przesłuchaniach więźniów, wykazując się niezwykłym okrucieństwem, zyskując miano Krwawej Luny. Zasadnicza akcja filmu rozgrywa się w latach 60., kiedy Luna przyjeżdża do ośrodka dla niewidomych w Laskach pod Warszawą. Chce porozmawiać z prymasem Stefanem Wyszyńskim. Szuka Boga, w którego nigdy nie wierzyła i teraz też nie może uwierzyć. Do końca nie wiemy, czego tak naprawdę oczekuje. Chyba sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Czy szuka zrozumienia racji, jakimi kierowała się wobec ludzi, których kiedyś prześladowała? Czy jest aż tak naiwna? A może szuka wybaczenia? Dla widzów, szczególnie młodszych, postać Julii Brystygierowej pozostanie jednak zagadką. Zasadniczym błędem filmu Bugajskiego jest nierówne rozłożenie akcentów, bo widz zdaje się bardziej współczuć przeżywającej duchowe rozterki oprawczyni niż jej ofiarom.
Wymienione wyżej filmy należały do najciekawszych festiwalowych propozycji. Jednak w konkursie znalazły się również tytuły, które na to absolutnie nie zasługiwały. Trudno pojąć, jakimi kryteriami kierowała się komisja selekcyjna, dopuszczając do zmagań o Złote Lwy bełkotliwe „Wszystkie nieprzespane noce”, tuzinkowy thriller „Na granicy” czy skandaliczny „Plac zabaw”, który zszokował widzów przedłużającą się w nieskończoność realistyczną sceną potwornej zbrodni. Nic dziwnego, że zniesmaczona część opuszczała kino w czasie seansu. •
Dziennikarz działu „Kultura”
W latach 1991 – 2004 prezes Śląskiego Towarzystwa Filmowego, współorganizator wielu przeglądów i imprez filmowych, współautor bestsellerowej Światowej Encyklopedii Filmu Religijnego wydanej przez wydawnictwo Biały Kruk. Jego obszar specjalizacji to film, szeroko pojęta kultura, historia, tematyka społeczno-polityczna.
Kontakt:
edward.kabiesz@gosc.pl
Więcej artykułów Edwarda Kabiesza
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się