Jeśli zechcą, mogą ożywić umarłego albo sprawić, że kamień zapłacze – mówią ci, którzy słuchali, jak grają. Muzykolodzy są zgodni: to najlepsza huculska kapela, jaka kiedykolwiek istniała. I ubolewają, że zespół nie nagrał żadnej płyty.
Jeśli wydamy płytę, komu będzie potrzebna Karpacka Tajstra? – pyta Jura Daszkiewicz, lider zespołu. – Gramy muzykę żywą, która jest w naszych genach. Nie ma nośnika, który przekaże to, co gramy – dodaje po chwili. Jura jest fenomenalnym skrzypkiem. I właściwie na tym stwierdzeniu trzeba poprzestać. Opisywanie jego umiejętności i emocji, jakie wywołuje w słuchaczach, musiałoby trącić grafomanią. Skąd ten talent u syna zduna, trudno powiedzieć. Pozostaje faktem, że Jura już jako dziecko grał na wszechzwiązkowym festiwalu w Moskwie. Wtedy był jeszcze samoukiem. Później skończył konserwatorium w Czerniowcach. Wrócił do rodzinnych Kisielic pod Putiłą. Uczy muzyki w szkole. Po pracy wymyśla nowe aranżacje i ćwiczy ze swoim zespołem. W soboty, niedziele i święta gra najczęściej na weselach, ale zdarzają się inne uroczystości: urodziny, rocznice, chrzciny. W dolinie Putiły żadna uroczystość nie może się obyć bez żywej muzyki. Jest ona tu niemal tak ważna jak modlitwa. Towarzyszy ludziom od narodzin aż do śmierci.
Religia jest na pierwszym miejscu. Obecna w modlitwie przed posiłkiem, w przydrożnych kapliczkach, przed którymi przechodnie i pasażerowie samochodów czynią znak krzyża, licznych cerkwiach, nawet w znakach stawianych na pograniczu gmin, gdzie podróżnym życzy się, by jechali z Bogiem. Obecna jest w codziennych powitaniach, gdzie słowa „dobroho dnia”, „daj Boh wam zdarowie” są czymś zwyczajnym. Na tej ziemi zmieniającej co kilkadziesiąt lat państwową przynależność, gdzie drogi pozbawione są asfaltu, czas jakby się zatrzymał. Nawet okres, kiedy była to część ZSRR, nie odcisnął tu swego piętna. Dziwi się temu Ingo Buttner, obserwator OBWE, który w asyście dwóch tłumaczek przyjechał tu badać miejscowe stosunki. – Czuję się jak w skansenie – mówi. – Ten rejon ma niesamowity potencjał turystyczny, klimat, krajobraz, folklor. Ale potrzebne są porządne drogi, bo przecież nikt tu nie przyjedzie, żeby się tłuc po gruntówkach – dzieli się refleksją. – Brak dróg ocalił nas przed komunizmem – słyszy w odpowiedzi.
Kraj Czeremoszu i Prutu
Putiła to osada w dolinie rzeczki o tej samej nazwie. Wzdłuż niej biegnie droga. Część domów wsi rejonu (powiatu) putilskiego stoi wzdłuż tej drogi. Pozostałe ukryte są wśród wzgórz i lasów. Tak mieszka Iwan Pantaliejewicz Tomniuk, cymbalista, najstarszy w zespole. Gdyby słyszał go Mickiewicz, napisałby zapewne o nim, a nie o Jankielu. Iwan na cymbałach gra od dziecka.
Żeby trafić do Iwana, trzeba zjechać z asfaltu w polną drogę. Odsunąć na bok świerkową żerdź, stanowiącą zaporę dla wolno pasących się krów i owiec, i śmiało jechać przed siebie. Po drodze trzeba będzie pokonać jeszcze kilka takich świerkowych zapór, minąć rzadko porozrzucane chałupy. Za domem kowala zaczyna się bór, a droga idzie stromo pod górę. Na końcu stromizny z tej drogi trzeba zjechać w lewo na rozległą polanę. Od niej – już tylko pieszo. Niedaleko, niecałe dwa kilometry. Naszym oczom najpierw ukazują się jabłonie, za nimi pole, a dalej dachy Iwanowych zabudowań. W odziedziczonym po prapradziadku domu mieszkają Iwan, jego żona Hala oraz syn Andrij z żoną Oksaną i dwojgiem dzieci. W gospodarstwie są dwie krowy żywicielki, koń, kilka prosiaków i obowiązkowe stadko drobiu. Gospodarstwem zajmuje się głównie Hala; Oksana i Andrij pracują w parku narodowym, Iwan rzadko bywa w domu. – Z muzykanta nigdy nie będzie gospodarza – uśmiecha się Hala. – Oj, Hala – protestuje Iwan – czasem muzykant jest gospodarzem. To tylko z gospodarza nigdy nie zrobisz muzykanta.
– Dobrze nam się tu żyje. Do sklepu wprawdzie daleko, ale możemy i miesiąc nie chodzić – dodaje. Kiedyś droga do sklepu zajmowała jej godzinę. Teraz na taką wyprawę i czterech może nie wystarczyć. – Lata lecą – uśmiecha się smutno.
Pochodzi z równin, z czerkaskiej obłasti. W 1975 r. skończyła instytut pedagogiczny i otrzymała skierowanie do pracy w Putile. Została instruktorką w domu kultury. Tam poznała młodego muzyka Iwana. – Za kogoś trzeba się było wydać, padło na niego – żartuje, bo kolejna rocznica ślubu wypada nazajutrz. Dochowali się trojga dzieci. Tania jest nauczycielką w Putile. Andrijko skończył ekologię i pracuje w parku narodowym. Tylko Kola, jak przed laty wyjechał do Portugalii, tak już go nie widzieli.
Iwan miał 14 lat, kiedy zaczął grać w zespole. Od tego czasu minęło pół wieku. – Zdarza się, że teraz gram na weselach wnuków tych, którym grałem za młodu – mówi Iwan.
Poberemsa w niedziliu
Jestem na moim pierwszym huculskim weselu. Panna młoda jest przedszkolanką, pan młody – leśnikiem. Pochodzą z sąsiednich wsi. Huculskie wesele to poważne wydarzenie, angażujące praktycznie całą społeczność. – Gości jest zazwyczaj 300–400 – wyjaśnia Iwan. Zabawa trwa trzy dni. Przerwy na sen są krótkie. Od rana do przedpołudnia. Kapela zaczyna grać przed domem panny młodej, gdy na podwórku pojawia się pan młody w asyście rodziców. W domu, w gronie najbliższej rodziny, odbywa się pasowanie druhen i drużbów. Udekorowani szarfami dbają o gości przez cały czas wesela. Zasada jest prosta – gość nie może mieć pusto w kieliszku ani na talerzu. Żeby się z tego zaszczytnego obowiązku dobrze wywiązać, drużba nie może mieć pod opieką zbyt wielu gości. Dlatego na 300-osobowe wesele drużbów musi być kilkunastu.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się