Nowy numer 38/2023 Archiwum

Przebudzenie NATO

Po latach resetów, „niedrażnienia” Rosji i osłabiania własnego potencjału NATO pokazało w Warszawie, że nadal chce być gwarantem bezpieczeństwa dla swoich członków. Nie zapominajmy jednak, że Sojusz tworzą m.in. państwa, które na co dzień interesy z Moskwą stawiają wyżej niż wszelkie gwarancje.

Cokolwiek o szczycie NATO w Warszawie powiemy (od strony organizacyjnej i autopromocyjnej dla Polski bez zarzutu), musimy pamiętać o jednym: wszystkie podjęte decyzje, a także brak innych, to element skomplikowanej gry – dyplomatycznej, strategicznej i czysto biznesowej. Gry prowadzonej zarówno przez każdego z członków Sojuszu Północnoatlantyckiego z osobna, jak i przez NATO jako całość. Gry, której uczestnikiem jest także druga strona – w tym wypadku głównie Rosja. Ale w szerszej perspektywie (interesującej zwłaszcza Stany Zjednoczone, mocarstwo, które ma globalne interesy) również inni gracze, w tym Chiny i rejon Pacyfiku. Dopiero ta globalna optyka pozwala w pełni ocenić rzeczywistą wagę decyzji, które zapadły na szczycie NATO w Warszawie.

Cztery bataliony

W skrócie ta waga przedstawia się następująco. Z jednej strony, po latach zaniedbań i traktowania wschodniej flanki jako strefy buforowej, NATO wreszcie nazywa po imieniu oczywiste dla nas od dawna zagrożenia i decyduje o umieszczeniu na wschodniej flance 4 batalionów – już nie tylko posiadających zdolności ćwiczeniowe, ale realnie bojowe. I jest to niewątpliwie sukces polskiej dyplomacji i państwa, które nie tylko sprawnie i nowocześnie szczyt zorganizowało, ale też zdołało wywalczyć w wielu stolicach wspólne stanowisko. Z drugiej strony to mimo wszystko tylko symboliczne przesunięcie sił całego NATO (zaledwie 4000 żołnierzy na 4 kraje) w sytuacji, gdy same Stany Zjednoczone od dawna gromadzą potężne siły w rejonie Pacyfiku, przesuwając nawet znaczną część floty z Korei Płd. w rejon Morza Południowochińskiego.

Co tylko pokazuje preferencje i ocenę zagrożenia przez najważniejszy kraj Sojuszu. Z jednej strony 4 bataliony na wschodniej flance utworzą armie 4 najważniejszych armii NATO – USA w Polsce, Wielkiej Brytanii w Estonii, Kanady na Łotwie i Niemiec na Litwie. Zwłaszcza obecność Niemiec, w kontekście niechęci Berlina do robienia czegokolwiek, co „drażni” Rosję, jest znacząca i pokazuje zwycięstwo Warszawy w tym przekonywaniu sojuszników do zrobienia kroku do przodu. Z drugiej jednak strony nie są to siły (także w połączeniu z armiami gospodarzy) mające realną szansę odeprzeć potencjalny atak ze strony Rosji, która w pełnej gotowości bojowej stoi tuż po drugiej stronie granic. Dlaczego zatem, pomimo tych zastrzeżeń, szczyt w Warszawie jest tak przełomowy? I czy wątpliwości związane z gwarancjami bezpieczeństwa to czyste malkontenctwo wiecznie niezadowolonych, czy raczej trzeźwa ocena sytuacji?

Wystarczy, by odstraszyć?

Po pierwsze, nawet symboliczne 4 bataliony to jednak coś więcej niż tylko rzucenie „ochłapów” Polsce i krajom bałtyckim. Uściślijmy: 4 bataliony plus dowództwo amerykańskiej brygady pancernej, która po instalacji w Europie będzie dowodzona przez amerykańskich oficerów właśnie z Polski. Trzeba podkreślić, że znaczenie tych sił ma charakter głównie polityczny. Zwrócił na to uwagę prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski podczas debaty o bezpieczeństwie (zorganizowanej przez Polskie Radio i Instytut Wolności) poprzedzającej szczyt NATO. – Pamiętajmy, że potencjał garnizonu amerykańsko-brytyjsko-francuskiego w Berlinie Zachodnim w czasie zimnej wojny też nie był realną przeciwwagą dla sił sowieckich po drugiej stronie, ale sama jego obecność powodowała, że próba zajęcia tego obszaru byłaby początkiem wojny światowej. I podobnie teraz obecność wojsk najważniejszych państw Sojuszu w Polsce i krajach bałtyckich zmniejsza prawdopodobieństwo podjęcia przez Rosję ryzyka starcia zbrojnego – mówił politolog z Uniwersytetu Łódzkiego w przeddzień szczytu. Jednocześnie przyznał, że zmniejszenie zagrożenia wcale go nie wyklucza. – Rosyjska agresja byłaby wykluczona, gdyby Rosja wiedziała, że po drugiej stronie jest rzeczywiście zjednoczony sojusz – dodaje Żurawski vel Grajewski. – A po drugiej stronie są państwa, których rządy nie przyłączyłyby się do wojny z Rosją bez poparcia opinii publicznej. I tutaj mógłby to być bardzo dramatyczny sprawdzian jedności NATO. I właśnie po to, żeby do takiego sprawdzianu nie dochodziło, te siły są rozmieszczane. Rozstrzygająca jest obecność wojsk mocarstw – uważa Żurawski vel Grajewski.

Test na jedność

Również inny uczestnik debaty, dr Olaf Osica, b. szef Ośrodka Studiów Wschodnich, obecnie analityk w Centrum Analitycznym Polityka Insight, podkreśla, że celem Sojuszu i celem tych ustaleń ze szczytu w Warszawie jest niedopuszczenie do wybuchu wojny, a nie wygrywanie ewentualnego konfliktu. Bo 4 bataliony z pewnością wygranej by nam nie zapewniły. – Gdyby okazało się, że jest realna agresja, nie mam żadnych wątpliwości, że Sojusz przestałby istnieć w obecnym kształcie. Sojusz musi zatem odstraszać i nie dopuścić do sytuacji, w której Rosja postanowi zaryzykować. Bo gdyby doszło do naprawdę dużego konfliktu, to nie jesteśmy na to przygotowani – dodaje Osica. Tym bardziej że mimo tymczasowej jednomyślności na szczycie, w praktyce nie ma tożsamości interesów między wszystkimi członkami NATO i nie wszyscy postrzegają Rosję jako zagrożenie. Z faktu, że Niemcy wysyłają na Litwę tysiąc żołnierzy, nie wynika, że zrezygnują z żywotnych dla swojej gospodarki i pozycji w Europie interesów z Moskwą, w tym budowy drugiej nitki Gazociągu Północnego. Podobnie trudno liczyć na zdecydowaną reakcję – w razie realnej agresji – Francji, i to nie tylko w sytuacji, gdy rządy obejmie tam prorosyjski Front Narodowy. Nie mówiąc o Włoszech czy Grecji – chyba nikt nie wyobraża sobie wojsk tych państw, które przybywają na pomoc Bałtom i Polsce. Dlatego trzeba zrobić wszystko, by do realnego testu jedności NATO – trudniejszego niż szczyt w Warszawie – nie dopuścić.

Spóźniona reakcja

Decyzja o rozmieszczeniu natowskich batalionów na wschodniej flance to ważny politycznie krok do przodu. Jednak krok mocno spóźniony. Przez ostatnie lata Sojusz stał raczej na pozycji wycofanego, wygrywał głos państw, które uważały, że nie ma powrotu do zimnej wojny, a z Rosją należy prowadzić wyłącznie dialog. Nawet agresja rosyjska na Gruzję nie była wystarczającym wstrząsem dla zachodnich elit. Dopiero aneksja Krymu i wojna w Donbasie powoli, ale jednak zaczęły wybudzać pewne państwa z letargu. Jest jednak na tyle późno, że dysproporcje w gotowości bojowej Rosji i NATO są ogromne. I nie ma znaczenia, że potencjał wojskowy całego Sojuszu jest większy niż potencjał Rosji, która z kolei jest wielokrotnie słabsza niż ZSRR. Pod względem stopnia gotowości bojowej Rosjanie przewyższają gotowość NATO, przynajmniej jeśli chodzi o jego europejską część. – Od lutego 2013 roku trwają liczne manewry wojskowe, na telefon Putina aktywizowane są wszystkie jednostki, co jest właśnie sposobem utrzymywania ich wysokiej gotowości bojowej. To sprawia, że Rosja w krótkim czasie może rzucić duże siły do operacji. Trenuje operacje na konkretne państwa i stolice – mówi politolog Andrew Michta z U.S. Naval War Collage w Newport w USA. – Spójrzmy, jak niewiele wydawała na obronę Europa i porównajmy z tym, co dzieje się w Rosji, gdzie od 1998 roku co roku podwyższane są wydatki na zbrojenia. Teraz są w połowie 10-letniego programu, który oceniamy na ok. 700 mld dolarów. W porównaniu z budżetem amerykańskim to nie jest dużo, ale w porównaniu z wydatkami Europy i naszego regionu to ogromna kwota. Poza tym modernizacja rosyjskich systemów obrony powietrznej, unowocześnienie środków elektronicznych i sprowadzanie coraz nowszych generacji samolotów, instalacje radarowe, pociski obrony lotniczej, pociski, które mogą uderzyć w jednostki morskie i pociski naziemne, zrobienie z okręgu kaliningradzkiego trzonu, który ma ośrodki i do obrony rakietowej, i do uderzeń – to wszystko zachwiało balansem sił w regionie. I to sprawia, że musimy liczyć się również ze scenariuszem gwałtownej ekspansji wojskowej, zademonstrowania, że opanowany teren będzie broniony za pomocą broni jądrowej przez jednostkowe uderzenie, a następnie rozpoczęcia negocjacji pod hasłem: co nam dacie za to, żebyśmy zakończyli tę wojnę, i oddali co najwyżej wysunięte skrawki terytorium. To spowoduje rozbicie NATO, stworzenie koncertu mocarstw, z Rosją w roli główniej – dodaje Andrew Michta.

Koalicja chętnych

Tak naprawdę Rosja jest zarazem słaba i silna. I w jednym, i w drugim przypadku jest tak samo groźna. Słaba Rosja może bowiem podejmować nerwowe działania, grozić realnymi konfliktami. Silna Rosja, nawet jeśli nie podejmuje bezpośrednich działań militarnych, może zmieniać układ sił w świecie, narzucać pewne rozwiązania. A im słabszy jest Zachód, tym silniejsza jest Rosja. A Zachód, mimo ważnego sygnału, jakim są decyzje na szczycie NATO, na co dzień nie jest jednoznaczny w ocenie rosyjskiego zagrożenia. Dla USA ważna jest szersza układanka, w której Rosja może być wykorzystana do rozgrywania Chin. Spora część zachodniej Europy nie boi się Rosji, uważając, że jest ona elementem architektury bezpieczeństwa. Dlatego ten komunikat ze szczytu jest chyba skierowany głównie do nas, żebyśmy byli spokojni. – W przypadku realnej konfrontacji tak naprawdę musiałaby powstać jakaś „koalicja chętnych”, obejmująca również wojska spoza NATO, m.in. państwa skandynawskie – uważa dr Jacek Bartosiak z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. – Byłaby to koalicja krajów, które łączy wspólna tożsamość zagrożenia – dodaje.

Trump nadchodzi

To wszystko nie przekreśla znaczenia szczytu NATO w Warszawie. Przeciwnie, zapadły tam decyzje, które i tak są krokiem milowym w porównaniu z tym, z czym mieliśmy do czynienia do tej pory. Jednocześnie nie można też przeceniać roli tego szczytu w kontekście tych wszystkich wątpliwości natury strategicznej, o których mówią analitycy. I jeszcze jedna rzecz: najważniejsze państwa, decydujące o potencjale NATO, reprezentowali przywódcy, którzy wkrótce odchodzą ze swoich urzędów. Barack Obama w styczniu opuści Biały Dom. Jego następca, na przykład Mr. Donald Trump, nie jest wcale związany deklaracją poprzednika. Podobnie w Wielkiej Brytanii, gdzie odchodzący David Cameron nie może narzucić swoim następcom trzymania się postanowień z Warszawy. Nie mówiąc już o tym, że w przypadku Brexitu może dojść do faktycznego rozpadu Zjednoczonego Królestwa, a tym samym podziału brytyjskiej armii, która przecież ma wysłać batalion do Estonii. O tym, że jeszcze z Warszawy Angela Merkel i François Hollande zadzwonili do Władimira Putina, by poinformować go o podjętych decyzjach, lepiej już nie wspominać. Bo za rogiem czai się gotowy do objęcia władzy we Francji Front Narodowy, który już bez krępacji będzie z Moskwą ustalał nowy porządek w Europie. Cieszmy się zatem ze szczytu NATO… póki sytuacja na to pozwala. •

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast