– 27 stycznia 2012 roku o godz. 19 spotkałem Jezusa. Potem rzuciłem in vitro – mówi Jacek Szulc, do niedawna lekarz jednej z największych klinik in vitro w Polsce w rozmowie z Joanną Bątkiewicz-Brożek
Kiedy Pan to zrozumiał?
Zaczęło się od tego, że u mojej bliskiej kuzynki rozpoznano raka żołądka. Pełna życia dziewczyna, a tu nagle diagnoza: trzy miesiące życia. Moja żona zmobilizowała rodzinę do modlitwy. U niej tradycja katolicka jest silna, u mnie w domu było inaczej, więc nawet nie myślałem w tym kierunku. Ktoś wtedy powiedział nam o rekolekcjach charyzmatycznych w Słupsku. „Jedźcie i tam módlcie się o uzdrowienie dla kuzynki!” Był 2012 r., przyjechał do Polski ojciec Bashobora. Pojechaliśmy. Ja jako kierowca, żona i syn przekupiony za sto złotych – był bliski apostazji, jego koledzy poruszali się w kręgach satanistycznych. Ale pojechaliśmy. I mogę powiedzieć, kiedy dokładnie w moim życiu spotkałem Jezusa: 27 stycznia 2012 roku o godz. 19.
Zareaguję młodzieżowo: wow! Jak doszło do spotkania?
Zacznę od tego, że zobaczyłem zupełnie nowe oblicze Kościoła: ludzie jakimiś językami mówią, upadają na ziemię, mimo że nikt ich nie dotyka. Moja żona też padła. A ona jest racjonalną kobietą! Myślę: co się dzieje?!
Duch Święty szalał.
Miary dopełniła 16-letnia szczuplutka dziewczyna, która stała za mną. Zaczęła nagle ryczeć męskim głosem. To była manifestacja demona. Ciarki mi po plecach przeszły. Spojrzałem na wystawiony Najświętszy Sakrament: – Jezu, Ty tu jesteś! – powiedziałem. I w tym momencie zalała mnie potężna fala miłości. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Ze wszystkich stron przez wszystkie moje komórki wlewała się we mnie miłość.
Płakał Pan?
Jak dziecko. Miałem taki przebłysk świadomości, Bóg mi mówił: „Jacek, akceptuję cię takim, jakim jesteś. Narobiłeś różnych rzeczy, ale Ja za ciebie umarłem, żebyś ty mógł być ze mną przez całą wieczność”. Spojrzałem w bok. W konfesjonale siedział ksiądz. Pobiegłem. I mówiłem rzeczy, o których nigdy wcześniej bym nie powiedział. Przed oczami miałem nawet sceny z dzieciństwa. Duch Święty zaczął we mnie działać! Taki stan oczyszczania trwał przez dwa miesiące.
A syn i żona?
Syn najpierw manifestował swoją odmienność. Wpatrzony w komórkę. Jak wszyscy klękali, on wstawał itd. Ale po tej modlitwie, kiedy wyszliśmy z hali, w samochodzie powiedziałem do żony: „Cieszę się, że tu jesteśmy”. A syn wypalił: „Ja też się cieszę!”. Zdębieliśmy.
O apostazji nie było już mowy?
Zaczął wylewać z siebie potok słów. Jak bardzo pragnie założyć rodzinę, mieć pięcioro dzieci – a przedtem zastrzegał się, że nigdy. Na ołtarzu zostawił intencję: o dobrą żonę. Po kilku miesiącach się spotkali. I teraz są szczęśliwym małżeństwem. Widziała pani film pt. „Truman show”? Bo to się wtedy w mojej rodzinie wydarzyło. Wszystko zmieniło się o 180 stopni. I nie da się tego wytłumaczyć racjonalnie. Nawróciło się w naszej rodzinie i wśród znajomych 120 osób!
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się