O tym, jak daleko powinny sięgać wpływy partii politycznych, z Rafałem Matyją rozmawia Andrzej Grajewski.
Andrzej Grajewski: Spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z premierem Orbánem nie pozostawia chyba wątpliwości, kto naprawdę rządzi w naszym kraju.
Rafał Matyja: O tym wiedzieliśmy już wcześniej, zostało to bowiem wielokrotnie powiedziane wprost. Jarosław Kaczyński, moim zdaniem, zdecydował się na taki model rządzenia państwem po poprzednim doświadczeniu, kiedy stał na czele rządu. Wiedział, że premier jest bardzo ograniczony, jeśli chodzi o własne możliwości działania i czas. Jest bowiem uwikłany w tysiące spraw formalnych i proceduralnych, co okazuje się bardzo czasochłonne. Dlatego decydując się na dużą zmianę wiedział, że lepiej nie łączyć funkcji szefa partii rządzącej z urzędem premiera. Donald Tusk, który się na to zdecydował, musiał różne sprawy odpuścić. Zdecydował, że w wielu przypadkach będzie tak, jak mówią urzędnicy. Wybrał więc pasywny model rządzenia. Kaczyński postanowił kierować zmianą, nie będąc uwikłanym w funkcję premiera.
To jednak rodzi skutki dla demokracji, skoro ani premier, ani prezydent nie mają realnej władzy…
Można sobie wyobrazić, że lider parlamentarnej większości pilnuje strategicznego projektu zmian, programu legislacyjnego, w który rząd nie musi być uwikłany. Aleksander Kwaśniewski może być przykładem lidera partii, który w 1993 roku odmówił wejścia do rządu i stanął na czele Komisji Konstytucyjnej. Ważniejsze jest pytanie, czy ten model nie ogranicza podmiotowości szefa rządu w tym zakresie, w jakim ma on konstytucyjne obowiązki i ponosi odpowiedzialność za rządzenie. Tu nie może być żadnego delegowania władzy na szefa partii. W jeszcze większym stopniu dotyczy to odpowiedzialności prezydenta.
A jak zachował się prezydent Andrzej Duda?
Kilka razy dał dowód zbyt daleko idącej empatii wobec rządzącego obozu. Nie chodzi tylko o treść, ale również o formę. Prezydent państwa w ten sposób zachowywać się nie powinien.
W czym się to przejawiało?
W działaniu pospiesznym, kiedy dokonywał natychmiastowych nocnych nominacji nowo wybranych sędziów Trybunału, czy w błyskawicznym trybie podpisania ustawy paraliżującej działania Trybunału Konstytucyjnego. Tempo, w jakim ją podpisał, w sposób oczywisty uniemożliwiało jej głębszą analizę, zwłaszcza że zmiany wprowadzano w czasie bezpośrednio poprzedzającym przesłanie ustawy Senatowi i prezydentowi. Treść i forma decyzji prezydenckich pokazuje, że nie jest to prezydent, który przykłada dużą wagę do swojej ponadpartyjnej roli, który lekceważy długofalowe skutki ostentacyjnego zaangażowania się po jednej ze stron. Tworzy to niedobre wzorce postępowania na przyszłość. Miałem bardzo krytyczny stosunek do prezydentury Bronisława Komorowskiego. Atakowałem go za pasywność, za to, że jego prezydentura zbyt często sprawiała wrażenie, że jej głównym celem miało być nieprzeszkadzanie Platformie w rządzeniu. Andrzej Duda posunął ten proces partyjnego uwikłania znacznie dalej.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się