Nowy numer 18/2024 Archiwum

Na końcu papierowej tęczy

Akty wandalizmu z definicji dzielą, nie łączą. Podobnie zresztą jak tęcza, po zniszczeniu której Warszawa kolejny raz… nie płacze.

Nie, nie zamierzam bronić czwartego już spalenia sławetnej tęczy z (niepalnych ponoć) kwiatków. Akt wandalizmu zawsze pozostanie aktem wandalizmu, a prowokuje konflikty i działania mocno bezproduktywne. Czy może raczej szkodliwie - kosztowne…

Jednak trudno się nie odnieść do awantury i przedziwnego zamieszania, które tęcza (po raz kolejny) prowokuje. Histeria pt. „nietolerancyjni bandyci zniszczyli dzieło sztuki”, które to podobno łączy a nie dzieli, a na domiar wszystkiego - jest podobno lubiane przez mieszkańców Warszawy, domaga się subtelnego obśmiania i kilku słów wyjaśnień.

Tęcza, która jak do tej pory, pochłonęła gigantyczne pieniądze podatników (dość przypomnieć że ostatni jej remont to koszt blisko 70 tys. zł.), stoi od 2012 roku na warszawskim pl. Zbawiciela. Kto nie zna Warszawy, temu opisuję w skrócie: tęczę ustawiono w centralnym miejscu przepięknego architektonicznie zakątka, w którym wszystkie budynki, łącznie z kościołem Najświętszego Zbawiciela, dopełniają się, są harmonijne, proste i stanowią estetyczną całość. Plac jest autentyczną perełką miasta. Tymczasem instalacja z tęczowych kwiatków na metalowej ramie, stworzona w imię (tak to tłumaczono) ogólnej radości całego niemal świata, który to miał bacznie obserwować symbol łączenia a nie dzielenia, nowych trendów w polskim społeczeństwie i postępu, skutecznie zaburzyła harmonię i proporcje placu. I wcale nie wywołuje radosnego uśmiechu większości warszawian, którzy raczej z pewnym zakłopotaniem, jadąc przez plac tramwajem, przypatrują się kiczowatemu „dziełku”, kompletnie nie identyfikując się z ideą „poprawiania” przestrzeni publicznej papierowymi kwiatkami.

Tęcza stała się też od razu poletkiem ideologicznych sporów. Z jednej strony, zaczęła występować z nową, papierową mocą, jako stołeczny symbol środowisk LGBT (trudno się dziwić, szczególnie gdy sama autorka ten wątek podkreślała w zagranicznej prasie). Więc niby do stolicy przyszło nowe, postępowe, w myśl zasady „religia do kruchty pobliskiego kościoła”, a wtedy na publiczne, wolne place, wyjdą nowe „lepsze” wartości…  Z drugiej strony wielu obserwatorów broniło pomysłu, przypominając (słusznie, choć raczej w innym kontekście…), że tęcza to symbol przymierza Izraelitów z Bogiem. Ergo - nie czepiajmy się jej. Ze strony trzeciej, z bajkowym przymrużeniem oka, snuto opowieści, z których wynika, że na końcu tęczy czeka na znalazcę… garnek ze złotem. Wniosek: idźmy za tęczą wraz!

Baśń baśnią. Tymczasem pewne jest, że na końcu tęczy na obywateli czekają wydatki, które „instalacja o charakterze stałym” pochłonęła (i pochłonie). Świadomość marnotrawienia publicznych pieniędzy zawsze boli i frustruje. Szczególnie jednak w następującym kontekście: w Warszawie dochodzi do regularnego niszczenia zabytków. Bo podobno nie ma na ich odbudowę pieniędzy. Opisywany niedawno skandal z rozbiórką kamienicy przy pl. Zamkowym, kompletnie zniszczenie starej parowozowni czy, jeszcze wcześniej, nieme przyzwolenie na zniszczenie unikatowego na skalę Europy portu - barki na Wiśle, to tylko kilka przykładów. Przykładów na niszczenie bezcennych zabytków, które z pomocą ratusza mogłyby pozostać dziedzictwem przyszłych pokoleń zarówno warszawian, Polaków, jak i Europejczyków.  Ale najwyraźniej od ratowania unikatowych dzieł architektury ratusz woli przyszłym pokoleniom sponsorować pstrokate kwiatki na żelaznej konstrukcji. Przykry symbol i znak czasu: piękno miasta odchodzi w zapomnienie, nie ratuje się prawdziwych wartości, tymczasem masową przestrzeń zalewają twory typu tęcza, a wcześniej palma (straszyła na innym warszawskim placu). Strach pomyśleć jakie „dzieła”, za jakie pieniądze, i w imię jakich wartości, w przyszłości jeszcze zasponsoruje miasto. Wszak placów w stolicy dostatek…

Czwarte zniszczenie tęczy na pl. Zbawiciela, tym razem podczas Marszu Niepodległości, wywołało u części publicystów i dziennikarzy niemal zbiorową histerię. Że wielki smutek, żal, że chamy jesteśmy i wstyd w oczach Europy (!). Narracja pt. „zaściankowa, pełna nienawiści hołota, znów podpaliła awangardową tęczę - bohaterkę”, niestety jednak przebija się do świadomości społecznej…

O gustach się ponoć nie dyskutuje. Jeśli więc dla kogoś badziewie z kwiatków jest dziełem kultury, na które warto przeznaczać publiczne pieniądze, nawet nie wypada się śmiać. Tym bardziej, że sprawa tęczy i kolorowego zamieszania wokół, jest co najmniej smutna. Po pierwsze pokazuje kompletne pomieszanie pojęć i wartości: „postępowcy” rozpaczają po kiczowatej konstrukcji, zamiast walczyć o niszczejące dzieła sztuki. Po drugie - sprawa tęczy jest podręcznikowym niemal przykładem, w jaki sposób łatwo rozdmuchać sytuację, która teoretycznie ma łączyć, a z definicji… dzieli. Wystarczy po prostu postawić kontrowersyjne i brzydkie dziełko w przestrzeni publicznej i… czekać. Efekt spalenia (w przenośni i nie tylko) mamy przewidywalny do tęczowego bólu.

Po trzecie w końcu, czyli aspekt najsmutniejszy (czy też najbardziej żenujący). Przypuszczalnie po raz piąty dziarscy odnowiciele tęczy przystąpią do działania. Znów w czynie społecznym i zapewne w dobrej wierze, wolontariusze czyli dziatwa, emeryci i renciści, będą kleić kwiatki, a potem zaś, za kolejne pieniądze podatników, czyli bardzo konkretne tysiące złotych (już bez czynu społecznego, taki to paradoks), tęcza zostanie odremontowana. Co dalej? Nie trudno sobie wyobrazić: tęcza znów zostanie zniszczona. Podpalona przez narodowców, być może podszczypana przez antygenderystów, subtelnie oskubana z papierkowych kwiatków przez wrażliwego na piękno w przestrzeni publicznej osobnika, czy też obita kijami przez kawalerów, znudzonych nad ranem piciem i życiem. I… awantura zacznie się od początku.

Jak wiadomo, tęcza w naturze pojawia się i znika. Przypuszczalnie więc też papierowo-tęczowe przedstawienie na kolejne stołeczne lata mamy zapewnione. Niestety, od tęczowego i zupełnie nienaturalnego cyrku, stolicy Polski naturalnej tęczowej radości, harmonii i klasy nie przybędzie. A urzędnicy? Urzędnicy to co innego: dzięki znikającej i pojawiającej się tęczy nadal będą mieli łatwopalną podkładkę pod zupełnie bajkową tezę, iż o miasto dbają, a Warszawa rozwija się i kwitnie…

Kwitnie, kwitnie. Papierkowymi kwiatami, które tłumią prawdziwe nastroje mieszkańców, prawdziwe potrzeby stolicy i prawdziwe piękno miasta. Taki, widać, tęczowy to czas i tęczowa droga, na końcu której znaleźć można dziurawy dzbanek z… tombakiem.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Agata Puścikowska

Dziennikarz działu „Polska”

Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2006 r. redaktor warszawskiej edycji „Gościa”, a od 2011 dziennikarz działu „Polska”. Autorka felietonowej rubryki „Z mojego okna”. A także kilku wydawnictw książkowych, m.in. „Wojenne siostry”, „Wielokuchnia”, „Siostra na krawędzi”, „I co my z tego mamy?”, „Życia-rysy. Reportaże o ludziach (nie)zwykłych”. Społecznie zajmuje się działalnością pro-life i działalnością na rzecz osób niepełnosprawnych. Interesuje się muzyką Chopina, książkami i podróżami. Jej obszar specjalizacji to zagadnienia społeczne, problemy kobiet, problematyka rodzinna.

Kontakt:
agata.puscikowska@gosc.pl
Więcej artykułów Agaty Puścikowskiej