Gdy w 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, miała zaledwie 18 lat. Nie wahała się jednak ani chwili. Została żołnierzem.
Walka za kraj mimo młodego wieku była dla niej oczywistością. – Pochodzę z patriotycznej i wojskowej rodziny. Mój ojciec był powstańcem wielkopolskim, a także służył w warszawskim 21. Pułku Piechoty – wyjaśnia Krystyna Jaroszewicz z Zielonej Góry, która urodziła się w Warszawie. – Powstanie warszawskie to jedna z największych tragedii w dziejach naszego narodu. Poszliśmy do boju w zrozumiałym dla każdego celu. W ten zryw włożono bezmiar zapału, poświęcenia i bohaterstwa. Niestety wszystko to poszło na stos i wraz z kwiatem naszego narodu poszła na stos także nasza stolica – Warszawa. Z tego wspaniałego zrywu pozostało tylko dużo gruzu, pyłu i mogił. Pozostały również wspomnienia – zauważa pani Krystyna, która miała pseudonim „Mimi”.
Była zawsze gotowa
Do powstania warszawskiego przystąpiła 1 sierpnia, pełniąc służbę pomocniczą w oddziale płk. Leśniaka w Sadach Grodzkich. – Po wycofaniu oddziału w nocy 6 sierpnia w kierunku Starówki, dostałam się w ręce niemieckie. Prowadzona w kolumnie ludności cywilnej, zdołałam uciec i dołączyć do oddziału powstańczego przy ul. Grzybowskiej w fabryce Jarnuszkiewicza – opowiada pani Krystyna. 8 sierpnia została zaprzysiężona i wcielona jako łącznik i sanitariuszka do dowództwa kompanii kpt. „Jura”, kwaterującej przy ul. Marszałkowskiej 137. Oprócz tej ulicy w obrębie jej służby znalazły się także Zielona, Pańska, Złota i Grzybowska. – Zakres obowiązków w zależności od otrzymywanych rozkazów i poleceń obejmował całodobową służbę w dowództwie batalionu, udział w nocnych patrolach zrzutowych i przenoszenie rozkazów bądź meldunków, a także łączność z placówką na Grzybowskiej – tłumaczy Krystyna Jaroszewicz.
– Niezależnie od tego, że pełniłam obowiązki łącznika, służyłam także pomocą w pracach gospodarczych, mieląc na śrutowniku ziarno dla zaopatrzenia kuchni, donosząc wodę pitną oraz zaopatrując w ugotowaną strawę żołnierzy pełniących służbę na placówkach. Niosłam też pomoc rannym w zaimprowizowanym szpitaliku przy ul. Pańskiej i przenosiłam ciężko rannych przy ul. Mariackiej. Nie mogłam stwierdzić: „Ja tego nie zrobię”. Byłam przecież córką polskiego oficera. Nie wyobrażałam sobie, że można powiedzieć dowódcy: „Nie pójdę, bo jest ostrzał!”. To było dla mnie nie do pomyślenia – dodaje.
Ratunek pod Jasną Górą
Pełniąc sumiennie powierzone obowiązki, pani Krystyna dotrwała do końca powstania warszawskiego, nie doznając żadnych obrażeń. – Widać, ręka Opatrzności czuwała nade mną – domy waliły się po moim przyjściu, a pociski trafiały w obiekty przed moim przyjściem – mówi z uśmiechem i kontynuuje: – W końcowym stadium powstania otrzymałam legitymację żołnierza, awans do stopnia starszego sierżanta oraz żołd w wysokości 1500 zł i 20 dolarów. Chciałam pójść do niewoli razem z wojskiem. Za radą dowódcy batalionu kpt. „Ruma” zrezygnowałam jednak z pójścia do niewoli z oddziałem i musiałam opuścić Warszawę z ludnością cywilną, ale w mundurze noszonym przez nasz oddział z odprutymi guzikami wojskowymi. Po przejściu przez obóz przejściowy w Ursusie znalazłam się w Częstochowie w obozie szkoleniowym zakładów „Flugmotorenwark” Reichshof. Posiadane dolary ułatwiły mi zwolnienie z obozu z powodu rzekomej gruźlicy płuc. Uzyskany w ten sposób certyfikat z oznaczeniem podstawy zwolnienia, honorowany przez władze niemieckie, uchronił mnie przed wywózką z kraju. Pod Częstochową odzyskałam wolność. Pierwsze, co zrobiłyśmy z koleżankami, to poszłyśmy na Jasną Górę podziękować Matce Bożej za to, że udało nam się wydostać – dodaje.