W ostatniej dekadzie powstanie warszawskie doczekało się m.in. imponującego muzeum i książki Normana Davisa. Czy doczeka się również znaczącego filmu?
Z tym już gorzej, bo po 1989 roku powstanie jak gdyby znikło z pola zainteresowań naszych reżyserów. Dlaczego? Przecież nie ma już barier, jakie w czasach PRL-u ograniczały swobodę wypowiedzi w sprawach dotyczących historii. Pojawiły się za to nowe ograniczenia, natury ekonomicznej. Agnieszka Odorowicz, szefowa Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (PISF), słusznie kiedyś zauważyła, że filmy o wydarzeniach historycznych nie mogą być robione za byle jakie pieniądze. By taki film trafił do współczesnej widowni, musi zostać zrealizowany z rozmachem. Zdarza się oczywiście, że reżyser potrafi przedstawić na ekranie ważne wydarzenia historyczne w formie bardziej kameralnej. Od pewnego czasu takie filmy u nas powstają. Dobrymi przykładami są „Generał Nil” Leszka Bugajskiego czy „Róża” Wojciecha Smarzowskiego. Wydaje się jednak, że śmierć około 150 tysięcy ludzi, w większości cywilów, i jedyna w dziejach najnowszych bezprzykładna zagłada wielkiego miasta wymagają środków adekwatnych do ogromu tragedii sprzed prawie 70 lat. Prawdopodobnie w jakimkolwiek kraju na świecie doczekałaby się już ona wielu filmowych i telewizyjnych realizacji. Tym bardziej że powstanie do dzisiaj budzi emocje i wywołuje często skrajne oceny.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.
Dziennikarz działu „Kultura”
W latach 1991 – 2004 prezes Śląskiego Towarzystwa Filmowego, współorganizator wielu przeglądów i imprez filmowych, współautor bestsellerowej Światowej Encyklopedii Filmu Religijnego wydanej przez wydawnictwo Biały Kruk. Jego obszar specjalizacji to film, szeroko pojęta kultura, historia, tematyka społeczno-polityczna.
Kontakt:
edward.kabiesz@gosc.pl
Więcej artykułów Edwarda Kabiesza