Nowy numer 17/2024 Archiwum

Wspomnienie o Marku

Zmarł Marek Skwarnicki. Piszą jakim był świetnym felietonistą, dziennikarzem, redaktorem, a ja myślę, że najbardziej by się cieszył, gdyby wspominali Go jako poetę.

Kiedy zaglądam do archiwum z korespondencją z Markiem co rusz trafiam na jakiś nowy wiersz, którym komentował rzeczywistość. A to wojnę w Iraku, a to powrót do mieszkania w bloku krakowskimi ulicami, na których „za nim szybko zacierali ślad jego następcy/ w ruchu/ o zmierzchu/ życia”. A to swoje podróże do Rzymu, gdzie lubił stać oparty o metalową poręcz i patrzeć z góry na Forum Romanum, tak jak w wierszu pod tym właśnie tytułem. Rozmyślał wtedy o swojej nauczycielce historii – pani Gierałtowskiej ze Szczecina, gdzie zdawał maturę w 1949. „Miałem takie uczucie jak gdyby była blisko,/ chociaż pewno już dawno umarła./ Ale w Rzymie to co umarłe jest bliskie.” Choć to nie Rzym te słowa odnoszą się dziś do Marka.

Został przez swoje teksty pisane pod pseudonimem „Spodek” do „Tygodnika Powszechnego”. W latach 1958-1994 właśnie tam opublikował  grubo ponad tysiąc felietonów. Przez naszpikowane sentencjami i przemyśleniami dramaty, takie jak rozgrywające się w Rzymie „Misterium”. To w nim dziennikarz (może sam Skwarnicki)  toczy błyskotliwą rozmowę z żebrakiem:

„Dziennikarz: Wygląda pan raczej na bezdomnego. Włóczęga: To właśnie chciałem powiedzieć. Kościół jest domem bezdomnych.” No i przez wiersze, które pisał do końca i które szanował u innych jako najważniejszą formę przekazu prawdy o sobie i świecie. Nie przez przypadek tak cenił przyjaźń z Czesławem Miłoszem, o którym napisał książkę „Mój Miłosz”, i twórczość poetycką Jana Pawła II, który też był jego przyjacielem. Ten tydzień, kiedy Papież zaprosił go do siebie tuż przed upublicznieniem „Tryptyku Rzymskiego” uważał za jeden z najważniejszych w życiu. - Każde spotkanie z Janem Pawłem II było dla niego znaczące – opowiadała mi Jego żona Zofia. - Ale chyba najpotężniejszym przeżyciem była praca nad „Tryptykiem Rzymskim”. Marek nic nie dopisywał, tylko redagował i wymyślił tytuł.

Co napisać o Jego bogatym, długim życiu? Nie starczyłoby wielkiej książki na opowieści o tym jak towarzyszył Janowi Pawłowi II w pielgrzymkach, jak dwa razy za sprawą modlitw Papieża uniknął śmierci. Ale też o tym jak czuł się coraz bardziej samotny. „W tej chwili choruje, obumiera lub umiera świat, który był mój. W obcowaniu z młodymi ludźmi bez ustanku trafiam na brak kontaktu naszych wyobraźni.” – zwierzał się w „Moim Miłoszu”.

Przypomnę tylko kilka szczegółów, których nie ma w Jego oficjalnych biografiach. Urodził się 30 kwietnia 1930 w Grodnie. Jego ojciec - oficer legionista, surowy, pryncypialny, nie raz ustawiał syna. Opowiadało się w rodzinie jak 6 letni Marek popełnił dziecięce przestępstwo. Pod oknami Skwarnickich przejeżdżał pan na rowerze w czarnym garniturze. Marek wyjął pęk trawy z doniczki, zamoczył go i zrzucił. A ten pan jechał na własny ślub... To był dziecięcy żarcik, ale mądre poczucie humoru pozostało mu na całe życie. Wierzył w ludzi mimo ciężkich, wojennych doświadczeń. Kiedy wywozili go z matką po Powstaniu Warszawskim w zamkniętym towarowym wagonie zapamiętał dobry gest Niemca. Na jednej ze stacji podszedł do wagonu z małą dziewczynką i kazał jej podać Markowi jabłko. Potem, kiedy jako 14 latek trafił do Mauthausen też na wstępie doświadczył dobra od prześladowcy. Szedł między szpalerami drutów elektrycznych, wezwany przed urząd rejestrujący więźniów i myślał, że idzie do komory gazowej. Nagle zobaczył przykucniętego kapo, który pokazał, żeby nie dotykał drutów i przesunął między nimi czekoladkę.

Wiedział, że szansą na utrwalenie dobra i miłości jest literatura. „Ona potrafi zachować i przekazać nie tylko wiedzę, ale i piękno miłości do ludzi i ich dzieł. Za każdym razem to jest nowa i odmienna od wszystkich miłość. Bo nie ma ani miłości, ani przyjaźni takich samych.” – pisał w „Moim Miłoszu”.  

Przez ostatnie lata Marek często myślał o śmierci. Także ze względu na coraz gorszy stan zdrowia. Zdarzało mu się np. nagle zemdleć w supermarkecie. Więc zamiast dalszych refleksji przytoczę Jego przejmujący wiersz napisany w 2003. Mówi zamiast Tego, który już „ułożył się do snu”:

UKŁADANIE SIĘ DO SNU

Władkowi Stróżewskiemu

Kładąc się dzisiaj spać pomyślałem, że czas przygotowywać się do śmierci.
Nie ma co owijać w bawełnę – serce klinicznie ujarzmione,
Sfastrygowane to tu to tam przez chirurgów.
Wszystkie jego gwarne przedsionki  prowadzą do komór życia.
Zanim  zapanuje w nich cisza.

Zanotuj rozpad wszystkiego z czego byłeś dumny i uważałeś za swoją własność.
Zapisz spadkobiercom co uważasz za cenne .
Przede wszystkim godność
istoty nieśmiertelnej w śmiertelnych okolicznościach.

Co mi zrobi tyran, albo inny szyderca, gdy trwam
w oczekiwaniu na cud przejścia z mojej ulicy w zaświaty.

Tak, czas już układać się do snu,
wszystko co zdawało  się, że masz na zawsze
pozostawiając innym

Bez żalu, chociaż w trwodze.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Barbara Gruszka-Zych

od ponad 30 lat dziennikarka „Gościa Niedzielnego”, poetka. Wydała ponad dwadzieścia tomików wierszy. Ostatnio „Nie chciałam ci tego mówić” (2019). Jej zbiorek „Szara jak wróbel” (2012), wybitny krytyk Tomasz Burek umieścił wśród dziesięciu najważniejszych książek, które ukazały się w Polsce po 1989. Opublikowała też zbiory reportaży „Mało obstawiony święty. Cztery reportaże z Bratem Albertem w tle”, „Zapisz jako…”, oraz książki wspomnieniowe: „Mój poeta” o Czesławie Miłoszu, „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara” a także wywiad-rzekę „Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem”. Laureatka wielu prestiżowych nagród za wywiady i reportaże, m.innymi nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w dziedzinie kultury im. M. Łukasiewicza (2012) za rozmowę z Wojciechem Kilarem.

Kontakt:
barbara.gruszka@gosc.pl
Więcej artykułów Barbary Gruszki-Zych