Przez obóz w Dachau, jak i przez całe życie przeszedł cicho. Egzamin z życia zdał celująco.
Wojciech Gondek przyszedł na świat w Słonej. To parę kilometrów za Zakliczynem. Był rok 1909. Jako jedyny z rodzeństwa skończył szkołę. Jako wiejskie dziecko pomagał w gospodarstwie. Pewnego dnia Wojciech pasł krowy, czytając przy tym książkę. Akurat przyjechali obejrzeć swoje pole w Słonej ojcowie z klasztoru franciszkanów w Zakliczynie. – Po rozmowie z Wojciechem, który wyraził gorące pragnienie dalszej nauki, rozmawiali z jego ojcem i ustalili, że go zabiorą – wspominała Wanda Michalik, siostra Wojciecha. Pojechał do Lwowa. W 1928 roku rozpoczął nowicjat w Wieliczce. W zakonie przyjął imię Krystyn. Trzy lata po Wieliczce rozpoczął studia w Przemyślu. W 1936 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Prymicje odprawił w klasztorze w Zakliczynie, u bernardynek w Kończyskach i w Domosławicach, rodzinnej parafii matki. W tym samym roku został skierowany do klasztoru we Włocławku. Stamtąd po wybuchu II wojny światowej wzięli go najpierw do Sachsenhausen, a potem do Dachau, gdzie wycieńczony zmarł 23 lipca 1942 roku.
Pan czeka
– Przede wszystkim był cichy, skromny, posłuszny i bardzo pobożny. Przy tym wszystkim cechowały go też wielkie uzdolnienia. Z różnych pism, dokumentów zakonnych widać, że był również bardzo pracowity, a jego posługa i postawa były wysoko oceniane – mówi o. Grzegorz Chomiuk, magister nowicjatu w klasztorze zakliczyńskim. Władysława Kuczera, bratanica błogosławionego, zauważa, że na pobożność stryja wpływ miała atmosfera domu i tryb życia wsi galicyjskiej, której rytm nadawały rok kościelny, nabożeństwa. – Jako dziecko grywał na skrzypcach i śpiewał piosenki, ale zawsze były to melodie smutne, nastrojowe – wspominała Wanda Michalik. Ponoć najbardziej ulubiona była ta: „Nie przy kościele, nie na cmentarzu spocząłeś wielki mocarzu. Ani książeczki, ani wstążeczki, ani ci krzyża nie dano”. – Nie wiem, o jakim bohaterze była ta piosenka, ale ten czterowiersz, ulubiony przez młodziutkiego Wojtusia, mógłby być epitafium późniejszego o. Krystyna – dodaje pani Władysława. Od młodości Wojciech był słabego zdrowia. W obozie słabł z każdym dniem. Nie wytrzymał. – Pożegnał mnie słowami: „Do zobaczenia w niebie”. Mówił jeszcze: „Ja już nie wrócę, bo Pan na mnie czeka” – wspominał współwięzień Wincenty Kula. Śmierć przyjął świadomie w zjednoczeniu z Bogiem, którego świadkiem był do ostatniej chwili.