Pierwsza siostra doskonale umie karmić rybki. Druga już jest na swoim i dobrze gotuje. Trzecia ściga się tak szybko, że zdobywa złote medale. Czwarta dogląda wszystkich pozostałych. Taki rodzinny biznes.
Wioska Jastrzębia, kilkanaście kilometrów od Radomia. Deszcz pada, szaro i ponuro na zewnątrz. Wewnątrz w dwupokojowym mieszkanku (z windą!) rodzinne kolory pluszaków, kredek, dziecięcych obrazków, śmiechy i chichy, nawet i kłótnie. Domowe dyskusje o wszystkim i o niczym. Ciepło i dobrze. Wszystkim.
Marta, od której wszystko się zaczęło
Po Martę codziennie rano przyjeżdża specjalny bus. I zabiera ją do szkoły. W szkole jest dobrze. Można się nauczyć, jak podlewać kwiatki, jak się rybki karmi. Marta bardzo to lubi. Potem, wczesnym popołudniem, wraca do domu, obiad je, z siostrami się bawi. Pluszakami. Marta w papierach ma wpisane, że już trzydziestka na karku. Ale co tam papiery i biurokracja. Tak naprawdę to Marta ma lat pięć. Przytula się jak dziecko i mówi jak dziecko: ładnie, prosto i prawdę. I wszystko rozumie: że siostry ma fajne i że rodzice ją bardzo kochają. A to przecież w życiu najważniejsze. I od Marty to się właściwie wszystko zaczęło. Gdy się urodziła, lekarze rozłożyli ręce i napisali tylko: poważny uraz okołoporodowy. Wtedy to jednak inne były czasy i się nie diagnozowało tak szczegółowo jak teraz. Marta nie rozwijała się jak koleżanki. Nie gaworzyła, nie nauczyła się szybko i sprawnie robić „papa”. Jej matka, Maria, musiała mieć wiele sił, by powolutku, powolutku, w innym rytmie Martę uczyć tego, co innym dzieciakom przychodzi bez wysiłku. A samozaparcie było Marcie potrzebne. Bo biologiczny ojciec Marty szybko poszedł w siną dal.
Po co zdrowemu chłopu chore dziecko? Więc Maria z Martą, same jedne na świecie, musiały jakoś sobie radzić i koniec z końcem wiązać. Maria zresztą, kobieta konkretna i zaradna, poddawać się nie zamierzała. Marta to był zawsze jej wielki skarb. I chroniła ten skarb najlepiej, jak potrafiła: całą matczyną czułością i umiejętnościami z zawodu. Bo jest dyplomowaną pielęgniarką. – Same byłyśmy. I zdane na siebie. Radziłyśmy sobie, bo życie to nie jest bajka. Nie wolno się poddawać. Ale samotność nam czasem doskwierała… – opowiada pani Maria. Po kilku latach poznała Krzysztofa. Dobry człowiek. Cichy, pracowity. Pobrali się, a Krzysztof pokochał Martę, jak własną. Maria i Krzysztof Karasiowie żyli spokojnie, szczęśliwie. Chociaż czegoś (kogoś) im brakowało… – Wiedziałam, że Marta rodzeństwo mieć powinna, zresztą my bardzo tego pragnęliśmy.
Jednak lata mijały, a rodzina nam się nie powiększała – wspomina Maria. A Krzysztof dodaje: – A ja wiedziałem: dziecko biologiczne czy nie, zdrowe czy chore to przecież dziecko! Takie do kochania, opieki, takie, którego oboje pragnęliśmy. Więc pojawiła się w ich domu Asia. Kilkuletnia dziewczynka, która pochodziła z domu, w którym zamiast miłości wódę się rozlewało. Litrami. Dziewczynka więc, wraz z miłością i radością, do domu Karasiów przyniosła też FAS. Fachowo: poważny zespół chorobowy, który dopada dzieci po prenatalnym życiu wśród procentów. Niby nie do życia takie FAS-owe dziecko. A jednak… Marta miała siostrę. Karasiowie mieli drugą córkę. Dobrze im było. Asia, dziś prawie 23-letnia, nie mieszka już z Karasiami. Poszła na swoje. Wykształciła się, kucharką jest. A chociaż FAS-owe dzieci często nie potrafią poradzić sobie w dorosłości, wśród ludzi, Asia – jakby na przekór statystykom i teoretycznym mądrościom – radzi sobie poprawnie, pracowicie i wśród społeczeństwa.
Anka: siostra trzecia, zwana pomocową
Tak po prawdzie Anka miała być chłopakiem. Bo Krzysztof tak bardzo pragnął syna: żeby w piłę pograć, a przynajmniej mecz w telewizji pooglądać razem. I tak sobie zamarzył Krzysztof z Marią: niech to będzie chłopak, ale niech będzie miał zespół Downa. Bo takie dzieci to mało kto chce. A są przecież i kochane, i wyjątkowe, i wspaniałe. I oni takiego synka kochać będą. Więc zwrócili się Karasiowie do specjalnego ośrodka o wydanie specjalnie wyjątkowego i w przyszłości podwójnie kochanego chłopca. Pani z ośrodka, pedagog chyba jakaś czy inna wykształcona, popatrzyła na Karasiów i wysyczała: „A co, wy biznes na tych chorych dzieciach chcecie robić czy co?”. A Karasiową zagotowało. – No może my po prostu nienormalni jesteśmy, że zamiast dopominać się o dzieci piękne, zdrowe i z ilorazem inteligencji 150, chcemy po prostu wychowywać… dobrych ludzi?! Do tej pory, a minęło tyle lat, jak sobie przypomnę tę urzędniczkę, to mnie ściska w dołku – Maria Karaś krzywi się smutnawo i szybko odwraca oczy. Bo twarde kobiety, jak ona, nie płaczą.
– A co mnie w tym najbardziej zabolało? Pani urzędnik to powinna być mądra kobieta i chcieć dla dzieci jak najlepiej. A okazała się… – Karasiowa nie kończy, bo akurat do pokoju wpada Anka. A przy dzieciach o pewnych sprawach głośno się przecież nie mówi. – Laska, idziesz muzyki posłuchać? – Anka, zgrabna i smukła, gibie się w dwie strony w rytmie jakiegoś disco czy innego techno. W drugim pokoju trwa bal na jedną parę: na Ankę i Natalkę (siostrę czwartą, o której na końcu). – Zaraz, zaraz – najpierw skończymy rozmowę – matka Maria musi jakiś porządek trzymać. Inaczej to z trójką szalonych córek bałagan i rozgardiasz. – Co z tego, że moja Marta jak dziecko, Anka z zespołem, a Natalka na wózku? Mają i obowiązki, i zasady muszą być mądre w rodzinie. Ja wychowuję mądre, odpowiedzialne kobietki, a nie rozpuszczone dzieciaki. Choć czasem, jak się zaczną kłócić, to uspokoić nie można. Wiadomo, jak w każdym domu.