Jakość polskiej polityki na prowincji i w stolicy ocenia dr Rafał Matyja w rozmowie z Piotrem Legutką.
Piotr Legutko: Czy istnieje życie polityczne poza stolicą, czy też mamy Warszawę, a dalej „dzikie pola”?
Rafał Matyja: – Życie polityczne zamiera przede wszystkim w Warszawie. Skutki tego zamierania są oczywiście widoczne także na prowincji. To jednak znaczy nie, że nie ma politycznych bójek, ale raczej to, że są same bójki. Warszawa niczym nie różni się od peryferyjnych miast, w których liczą się osobiste układy i personalne rozgrywki, a nie to, co się nazywa sferą publiczną.
Może zawsze tak było w polityce?
– Nie zawsze. Wystarczy przypomnieć sobie choćby czasy rządów AWS-u, gdy podziały dotyczyły konkretnych spraw. Spierano się o słynne cztery reformy, o IPN, koalicja medialna była inna niż rządowa, SLD było podzielone w sprawie reformy administracyjnej, PSL w sprawach obyczajowych głosowało z prawicą… Coś się działo. W polityce chodziło o coś ważnego i nie dało się jej sprowadzić do walki dwóch plemion – jak teraz. Lata 90. zaczynało się od lektury gazet, dziś gazet się nie czyta, i to nie dlatego, że jest internet. Po prostu wszystko poza wydarzeniami losowymi jest dramatycznie przewidywalne, aby zaś wygrać wybory, wystarczy mieć opanowaną sztukę gry z mediami.
Nie potrzeba wizji, projektów politycznych?
– Nawet nie wolno ich mieć. Politycy z pierwszych stron gazet skarżą się, że jeśli tylko mają coś poważnego do powiedzenia, to się nie przebijają. Żeby zostać zauważonym, trzeba powiedzieć coś skandalizującego. Dlatego na pierwszą linię wyszli ci, którzy to potrafią.
Ta choroba chyba jeszcze nie przeniosła się na szczebel lokalny…
– Bo tam inaczej funkcjonują media. Nie ma zapotrzebowania na takie „eventy”.
Gdzie zatem szukać przyczyn zaniku uprawiania polityki poza Warszawą?
– Część osób widzi je w tym, że zmienił się sposób wyboru burmistrza, wójta. W Nowym Sączu, gdzie mieszkam, wiele sensownych osób wycofało się z kandydowania do Rady Miasta, bo uznało, że po tych zmianach jest ona mało ważna. Zastąpili ich działacze osiedlowi, społeczni, którzy zaczęli grę w klientelizm, zainteresowani przede wszystkim sprawami własnego podwórka.
Chodnik, plac zabaw… zamiast myślenia kategoriami całego miasta?
– Tak. I to zjawisko jeszcze bardziej się pogłębi, gdy w wielu miastach niemających statusu odrębnego powiatu będziemy mieli okręgi jednomandatowe, a to nas czeka, bo zmienił się kodeks wyborczy.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się